poniedziałek, 15 października 2007

Fin de Semana III

Drogie Rzesze Fanek i Fanow,

5-dniowa przerwa bynajmniej nie oznacza, ze znudzilo mi sie Wasze milczace towarzystwo. Wrecz przeciwnie: po intensywnym tygodniu pracy (tak, tak, wbrew temu co po niektorym moze sie wydawac, nie jestem tu na wakacjach tylko na studiach) oraz jeszcze bardziej intensywnym weekendzie bogatszy jestem o nowe doswiadczenia i nowe ciekawostki, ktorymi z przyjemnoscia niezwlocznie sie podziele.

Kilka dni temu w naszym mieszkaniu po raz pierwszy pojawil sie zenski pierwiastek (nie liczac sprzataczki przed 2 tygodniami). Do Lucasa przyjechaly zona, Montserrat (Monsi), oraz ich 2-letnia coreczka Sofía "chodzace trzesienie ziemi" Iglesias. Obydwie wniosly w nasze smutne wieczorki przy telewizorze nieco radosci. Sofía skutecznie przeszkadzajac ogladac pilke nozna, a Monsi co rusz przynoszac jakies smakolyki z lodowki. Lodowki, ktora pierwszy raz od grudnia ubieglego roku ponownie uprzatnela. Monsi przy okazji wylala z prawego dolnego kontenera zupe ze zgnilych warzyw Antoniego, ktora najwidoczniej "wazyl" jeszcze przed mom przyjazdem. Dobrze, ze wczesniej jej nie odkrylem, bo tego bym na pewno mu nie odpuscil.

Weekend spedzilem wiec rodzinnie razem z Iglesiasami. W czwartek udalismy sie do Hatillo, ciekawego kolonialnego pueblo, ktore z czasem zostalo calkowicie wchloniete przez rozrazstajace sie Caracas. Tam oprocz smacznej pizzy ciekawy widok: kolonialny rynek, na wzgorzu obok migajace barrio, zas z drugiej strony na poludnie tak luksusowa dzielnica rezydencjalna, ze nasze Izabeliny, Konstanciny i Magdalenki przy niej wymiekaja.

W piatek zas zaspokoilem czesciowo swoja zadze zdobycia pobliskiej Avili. Na dwutysiecznik dominujacy ponad miastem wjezdza sie w 10 minut dopiero co znacjonalizowana przez Chaveza kolejka (patrz zdjecie trawnika przed dolna stacja), skad rozposciera sie cudowna panorama na Morze Karaibskie od polnocy i na wiezowce i dzielnice Caracas od poludnia.






W sobote zas udalismy sie do oddalonej o 42 kilometry od CCS gorskiej wioski Colonia Tovar, w ktorej w 1843 roku osiedlilo sie prawie 400 przybylych z Kaiserstuhl w Badonii niemieckich imigrantow. Zyli sobie oni tam spokojnie przez ponad 120 lat. Zapomnieni przez swiat, zapomnieni przez Wenezuele, zapomnieni przez Hitlera uprawiali kartofle i zajadali sie golonka az do 1964 roku, kiedy to wladze centralne postanowily doprowadzic droge przez gory do wioski. Droga diametralnie zmienila styl zycia mieszkancow, ktorzy z typowa dla nich niemiecka przedsiebiorczoscia wyczuli interes w turystyce. Obecni mieszkancy, nieco juz wymieszani z Wenezuelczykami, zachowali jednak nordyckie rysy oraz swoj jezyk daleko juz ponoc odbiegajacy od wspolczesnego niemieckiego. Tovarczycy maja tez niemieckie paszporty i generalnie sa hojnie wspierani przez niemiecka ambasade.



Wracajac z Colonia Tovar w stugach deszczu zjechalismy na wybrzeze, gdzie na plazy mieli wylegiwac moi znajomi Wlosi. Na dole okazlo sie kilka rzeczy. Po pierwsze, Wlochom popieprzyly sie nazwy plaz i sa 250 kilosow dalej na wschod. Po drugie, nad morzem rzeczywiscie panuje o wiele bardziej tropikalny klimat niz w polozonym na 800 m. n.p.m. Caracas. Po trzecie, plaze w okolicach La Guaira i lotniska Maiquetia w zadnym razie nie przypominaja tych z folderow reklamowych biur turystycznych ("oddajcie moje pieniazki!"). Po czwarte, przypomnialem sobie, jak bardzo nie lubie plazy i morza. Wiem, ze tym stwierdzeniem narazam sie tym niektorym z Was oraz potencjalnie wszystkim Wenezuelczykom, ale taka jest prawda i nic na to nie poradze. Owszem, mamy w planach wycieczki w rajskie i dziewicze regiony wybrzeza, na wyspy, ale sorry gregory - moje klimaty to gory, o czym jeszcze dotniej przekonalem sie w Peru.
W niedziele nastawialem sie na internet oraz na cotygodniowy program "Alo presidente". Niestety prad wysiadl i dopiero pod wieczor zreperowali pobliski transformator. W miedzyczasie udalismy sie do zoo oraz do supermarketu na zakupy w ktorym oczywiscie bylo wszystko oprocz mleka (o mleku kiedy indziej), cukru oraz jajek. Wieczorem zas wreszcie dowiedzialem sie, jak skonczyla sie druga polowa meczu z Kazachstanem oraz zalapalem sie na kolejne przemowienie Chaveza tym razem "en vivo de Cuba". Ziom jest nieprzecietny, czego jak czego, ale zdolnosci oratorskich to mu nie mozna mowic. Az mi prawie lzy polecialy z oczu jak opowiadal o ostatniej bitwie Che Guevary i o rozmowie telefonicznej z Fidelem, w ktorej mu mowil, ze teraz nie moze odchodzic, bo obydwa narody spojone w walce o powodzenie rewolucji potrzebuja go bardziej niz zawsze...

A dzis? Dzis poniedzialek. Koncze nadawac, bo mam niestety ogrom nauki. Z daleka to moze fajnie wygladac: Wenezuela, plaza, owoce tropikalne, laseczki, ale to tylko jedna strona medalu. Druga to dziesiatki stron abstractow i paperow oraz godziny spedzone przed komputerem a potem wieczorami w aulach.

3 komentarze:

Unknown pisze...

milczacy ale obecni :)

Jacek pisze...

Czasem brak komentarza jest najlepszym komentarzem ;)

Piotrek pisze...

No to straciles chyba najlepszy odcinek ALo Presidente;
Huge tak pieknie spiewal dla Fidel,a na prawde zrobil na mnie wrazenie, na wszelki wypadek zalaczam linka
http://www.youtube.com/watch?v=_yl-i3cwYJs
w niedziele z 3 czy 4 razy widzialem to na euronews :)