wtorek, 12 lutego 2008

post scriptum

Dnia 12 lutego 2008 o godzinie 12:20 opoznionym lotem BA 846 autor tego bloga postawil noge na plycie Portu Lotniczego Warszawa-Okecie im. Fryderyka Chopina i tym samym zakonczyl oficjalnie swa prawie polroczna tulaczke po Ameryce Poludniowej i rozpoczal kolejny etap swego zycia, tym razem juz w spowitej mgla i lutowa szarowa ojczyznie.

Zaczelo sie jak u Kafki. Jeszcze przed otwarciem drzwi Airbusa brytyjski pilot przez mikrofon rzucil uszczypliwa uwage na temat oddawanego juz od 3 lat Terminala 2 warszawskiego lotniska. Tak, tak, Moi Mili, ten never-ending story ciagnie sie juz od grudnia 2005 roku i jego konca nie widac.

Potem bylo jeszcze gorzej. Podstawiony pod schody autobus po zebraniu wszystkich raptem 50 pasazerow, zamknal drzwi, zrobil petelke wokol samolotu i... otworzyl drzwi 7 metrow dalej, tuz po drugiej stronie wyznaczonej na plycie drogi technicznej biegnacej wzdluz sciany budynku. Zglupieni ludzie nie wiedzieli, czy smiac sie, czy plakac z powodu tego proceduralnego cyrku. Ale nic to - pomyslal bohater :) - i skierowal sie szybkim krokiem do maszyny wypluwajacej bagaze. Stal tam i stal, ludzie przychodzili i odchodzili, walizy i plecaki stukaly o bande tasmociagu, lozyska mile terkotaly. Az nagle zrobilo sie zupelnie pusto i cicho. Tak cicho, ze nawet jedyna osoba pozostala przy maszynie - mala dziewczynka o blond wlosach wracajaca ze swa rodzina z Filipin - musiala uslyszec mimowolne wyrazona mysl bohatera. "K...a!". Juz nie tylko waliza, ale i plecak przepadly w drodze!

W biurze bagazy zagubionych urocza pani dodala jednakze otuchy. Plecak zostal zlokalizowany w Londynie i mial przybyc nastepnym lotem do Warszawy, a dalej kurierem do domu autora. I tak tez sie stalo, chociaz po odpieciu dziwnie wykreconej klapy, wyciagnieciu z rozgrzebanego wnetrza saczacej sie butelki rumu oraz dziwnego kawalka papierku wnet wyjasnila sie przyczyna opoznienia. Papierek byl bowiem wizytowka amerykanskiej Transportation Security Agency, szeroko krytykowanej jednostki Departamentu Bezpieczenstwa Narodowego (Department of Homeland Security). Ulotka informowala, iz bagaz ten zostal poddany losowej kontroli zawartosci, w wyniku ktorej zostal recznie otwarty i przeszukany. Za ewentualnie uszkodzone zamki agencja nie przepraszala. Za rozpieczetowanie i (wadliwe) zalakowanie butelki przewozonego z Wenezueli rumu rowniez nie. Za ujecie kilku kropel pozostawionej w piersioweczce tequili podobnie, bo z pewnoscia jakis - przepraszam znow za wyrazenie - wasaty Murzyn w uniformie nie odmowil sobie lykniecia cudzych procentow za wspolne zdrowie amerykanskich obywateli.

Z drugiej strony moze rzeczywiscie w deklaracji wjazdowej w polu "countries visitied prior to this trip to the US" nalezalo wspomniec te wszystkie republiki bananowe, a nie jedynie ograniczac sie do Peru :)

W kazdym razie wrocilem. Powitany usciskami przez rodzine i chlebem i sola przez trampowy komitet powitalny (Koshi, Emilka, Wilek i Michal - wielki "Szacun i Pozdro" dla Waszej czworki), ogolocony przez DHL i TSA z wszelkich dobr materialnych, ale za to z bagazem bezcennych doswiadczen, po raz ostatni pragne podziekowac Wam wszystkim za okazane wsparcie i pomoc w edycji tego bloga, bez ktorych z pewnoscia moj zapal wypalilby sie slomianym ogniem w pierwszych tygodniach wenezuelskiej przygody. Wszystkim zainteresowanym Wenezuela oczywiscie chetnie sluze informacja na temat tego bezwatpliwie pieknego i niesamowitego lecz strudzonego walka z wlasnymi nagromadzonymi przez lata problemami kraju.

Do uslyszenia i...

"Gracias...totales!"

niedziela, 10 lutego 2008

Zegnaj, Ameryko!

Zachod slonca w Limie

- 11:00 godzin, a ja bez biletu :/

Do wylotu 11 godzin. Nawet mialem pomysl na napisanie czegos podnioslego, poetyckiego i patetycznego z tej okazji, niemniej jednak brutalna rzeczywistosc sprowadzila mnie na ziemie.

Wyjezdzajac na niemalze pol roku do Ameryki nie sposob bylo sie spakowac w jeden 71-litrowy plecak turystyczny, totez chcac nie chcac zmuszony bylem zabrac ze soba rowniez jedna walize z ciuchami i innymi gratami majacymi niewiele wspolnego ze zdobywaniem wulkanow i szalonymi autobusowymi podrozami po kontynencie. Waliza ta, rozmiarow najwiekszego dopuszczalnego bagazu podrecznego, od poczatku wyjazdu byla dla mnie kula u nogi i stanowila dla mnie nie lada problem zarowno na przelomie sierpnia i wrzesnia (kiedy podrozowalismy po Peru) jak i podczas powrotu z Caracas do Limy.

Pod koniec stycznia, w przededniu wyjazdu z Caracas upchnalem w nia wszystkie eleganckie ciuchy, ksiazki, dokumenty, pamiatki itp. i za posrednictwem DHLu wyslalem ja precz do Limy. Miala dotrzec w ciagu 3 dni do tutejszej centrali, a ja zaraz po przyjezdzie mialem przedzwonic do firmy i ustalic warunki odbioru, by juz zarowno z waliza jak i plecakiem odleciec do Najjasniejszej Rzeczpospolitej.

O godzinie 15:30 w sobote zglosilem sie osobiscie do pobliskiego oddzialu DHLu, tylko po to, by dowiedziec sie, ze centrala w soboty pracuje jedynie do 14, a w niedziele wcale w zwiazku z czym nie moga nic w tej sprawie zrobic. Sytuacja zaczela sie rysowac nieciekawie biorac pod uwage fakt, ze wylot mam w poniedzialek o 7:50 rano. Pani w okienku po moich prosbach i naleganiach zaczela wydzwaniac najpierw oficjalnymi kanalami, a gdy nikt nie odbieral nieoficjalnymi, probujac dowiedziec sie co z tym fantem zrobic i przede wszystkim - gdzie fizycznie znajduje sie moja waliza. Okazuje sie bowiem, ze super wyszukane "tracing&tracking" systemy sledzenia przesylek owszem pokazuja date i godzine, kiedy walizka zostala przyjeta w Caracas, kiedy trafila na tamtejsze lotnisko, kiedy wyleciala do Panamy, kiedy trafila do centrali w Limie i kiedy wpadla w rece celnikow, ale paradoksalnie nie potrafia odpowiedziec na pytanie, pod jakim adresem obecnie jest. Po godzinie wydzwaniania i konsultacji zostalem zapewniony, ze w niedzielny (dzisiejszy) poranek ktos sie ze mna skontaktuje w tej sprawie. Wracajac zas do hostelu jeszcze raz cisnienie mi podskoczylo gdy uswiadomilem sobie jeszcze jeden, baaaaaardzo istotny fakt - uznajac przesylke kurierem za bardziej bezpieczna niz towarzyszacy mi w podrozy przez Wenezuele, Kolumbie, Ekwador i Peru plecak, w Caracas moj bilet powrotny do Polski spakowalem przezornie do... walizki. Super. Ale to nie koniec historii.

Dzis, w niedzielne popoludnie ok. 17 z mocno bijacym sercem i drzacymi rekami przekroczylem prog hostelu. Walizy nikt nie dostarczyl. Nikt do hostelu nie dzwonil. I nikt z DHLu nic mi nie wyslal na maila. Juz o 17:30 bylem kolejny raz w "kanciapie" DHLu. Ponoc jakas kobita z upowaznieniami ma w trakcie nocnej zmiany sprawdzic prawdopodobne miejsce skladowania mojej przesylki. Ponoc jest mozliwe - w przypadku jej zlokalizowania - przekazanie jej jakims sposobem do hostelu lub bezposrednio na lotnisko. Ponoc maja sie odezwac tej nocy do mnie.

Mija 21:30. I nic. Jedyne pocieszenie, ze British Airways posdrednio potwierdzaja na swych stronach internetowych moje przypuszczenie, ze papierowy bilet nie jest konieczny do odprawy. Pytanie, czy te gwarancje beda rowniez obowiazywac w Limie na lot American Airlines. I czy pozniej w Miami i Londynie dam rade namierzyc kolejne loty bez biletu i jakiejkolwiek wydruku ze szczegolami dotyczacymi przesiadek.

DHL ma jeszcze 8 i pol godziny. Ja zas juz naprawde chcialbym byc w samolocie w drodze do kraju. Bardzo.

sobota, 9 lutego 2008

Panamericana do Limy

Do Limy dotarlem po 20 godzinach jazdy luksusowym 2-pietrowym autobusem. Po raz pierwszy w zyciu - ryzykujac utrate watpliwej klasy filmow pokazywanych w drodze - poprosilem o bilet w pierwszym rzedzie, tzw. panoramico. Polecam.





W Ameryce Poludniowej podstawowym srodkiem komunikacji miedzymiastowej jest autobus. Nieliczne linie kolejowe wymagajace dofinansowania ze strony panstwa zostaly generalnie pozamykane wobec niewielkich mozliwosci finansowych tych badz co badz biednych krajow, natomiast bilety lotnicze nadal dostepne sa jedynie waskiej czesci spoleczenstwa. I odwrotnie jak w Polsce, gdzie panstwowy PKS pozostawal wiecznie w cieniu kolejowego molocha, w Ameryce wolna konkurencja prywatnych firm przewozowych swietnie sie sprawdza. Po pierwsze, floty firm skladaja sie z autobusow o standardzie o jakim w Polsce mozna by tylko pomarzyc. Po drugie, rzeczywiscie istnieje konkurencja cenowa pomiedzy przewoznikami. Po trzecie - wygoda. Pomiedzy glownymi miastami non-stop kursuja autobusy, totez w praktyce wystarczy w ciemno przyjsc na dworzec, gdzie specjalnie zatrudnieni "stacze" czy tez "krzykacze" w mig czlowieka wylowia z tlumu i skieruja do wlasciwego autobusu, ktory odjedzie maksymalnie w ciagu pol godziny. Dla przykladu podczas mojej ponad 24-godzinnej podrozy z Meridy do Limy z 3 przesiadkami nie mialem czasu zjesc normalnego posilku i w ostatnim autobusie prawie z glodu umieralem.

Kocham pociagi, ale trzeba przyznac racje zwolennikom transportu drogowego, ze jest po prostu i tanszy i bardziej efektywny.

Granica

Granica ekwadorsko-peruwianska to jakas paranoja. Dwa kraje stoczyly ze soba trzy wojny o nieurodzajne pustynie i kawalek rownie malo uzytecznej dzungli i mimo iz dzisiaj oba narody zyja w zgodzie, poklosie wojen mozna obejrzec przekraczajac granice. Ekwadorski urzad imigracyjny znajduje sie na jakims odludziu kilka kilometrow za glownym miastem przygranicznym (Huaquilla). Podobnie ma sie polozenie peruwianskiego odpowiednika urzedu wzgledem peruwianskiego miasta (Tumbes). Granica zas przebiega w ktoryms niezauwazalnym miejscu, rownie daleko oddalonym od obydwu placowek. Na dodatek, by sie dostac na terminal w Tumbes, najpierw trzeba dojechac "pierdzi-kolkiem" (jak to wyglada - na slajdowisku) kawalek do prowizorycznego przystanku, gdzie zatrzymuje sie ten oto autobus:


Oczywiscie wszystkie miejsca (2 placowki graniczne, przejscie graniczne, terminal prowizoryczny, terminal glowny) sa oddalone od siebie nawzajem o kilka kilometrow, co stwarza wrecz idealne warunki dla dzialalnosci taksowkarzy-naciagaczy. Niewiedza i zwykle klamstwa doprowadzily mnie do straty co najmniej 3 dolarow na tejze smierdzacej gnijacymi resztkami organicznymi oraz nawiedzonej przez inwazje much granicy. Fe!!!

Ekwador

Ekwador. Nazwa malutkiego poludniowoamerykanskiego kraju znanego z glownie z wulkanow i bananow (a moze: bananow i wulkanow) w sercu kazdego szanujacego sie kibica pilki noznej wywoluje sluszne poczucie wstydu i upokorzenia narodowego. Bedzie bolalo rozdrapywanie starych ran, ale musze:

9 czerwca 2006, godz. 21.00, stadion w Gelsenkirchen. Rosli bialo-czerwoni staja naprzeciwko krepej i atletycznej reprezentacji kraju, ktory po raz drugi w historii zakwalifikowal sie do Mundialu. Nasi musza ten mecz wygrac, uwzgledniajac przyszle wielce prawdopodobne porazke z Niemcami i wygrana z Kostaryka. Polscy kibice skandują "Gracie u siebie". I stalo sie najgorsze. W 24. minucie Tenorio. W 80. - Delgado. A w 93. gwizdek sedziego dobily slaniajacych sie na kolanach bialo-czerwonych praktycznie przekreslajac szanse na wyjscie z grupy.

Dobrze pamietam ten dzien. Siedzialem w madryckim barze saczac piwo z przypadkowo spotkana Polka i noz mi sie w kieszeni otwieral jak w 24, 80 oraz 93 minucie z kuchni wybiegala gruba Ekwadorka i tasakiem w reku wymachiwala skaczac przed telewizorem...

Ale to nie wstyd, lecz zwyczajnie brak czasu ograniczyly moja wizyte na terytorium Ekwadoru do zaledwie 36-godzin, a w praktyce poza autobusami i przymusowym noclegiem w przygranicznym Tulcanie (3 USD za pokoj!!! Raj na ziemi!!!) dane mi bylo jedynie przez kilka godzin pospacerowac po stolicy kraju - Quito (2 USD za obiad tuz przy glownym placu miasta!!! Raj na ziemi!!!). Starowka Quito, o czym nie wiedzialem wczesniej, zaliczana do dziedzictwa ludzkosci przez UNESCO rzeczywiscie robi spore wrazenie, co z reszta widac na ponizszych zdjeciach. A juz kompetnie mnie rozbroil palac prezydencki otwarty niedawno dla publicznosci. I jak za komuny - zobaczlem kolejke ludzi, przeczytalem gdzies z boku "entrance free", dostalem jakas obraczke z godzina, a dopiero po fakcie zaczalem pytac kolejkowiczow: "Señora, a do czego ta kolejka?". Nieco pozniej w tym samym miejscu natknalem sie na innego rodzaju zgromadzenie, czyli manifestacje niskich rdzennych Ekwadorczykow zdaje sie przeciwko korupcji. W szczegoly sie nie zaglebialem, bowiem czas gonil, a protestow/wiecow/strajkow juz sie sporo naogladalem (rowniez dzien wczesniej w przygranicznym kolumbijskim Iquitos strajkowali busiarze).

Tym razem tylko 45 minut postoju


W autobusie


Gabinet Rady Ministrow Republiki Ekwadoru


Bazylika w Quito


Juan Pablo II


Palac prezydencki za dnia...


... i noca


Quito noca

piątek, 8 lutego 2008

Pozegnanie z Kolumbia

Jak obiecalem, tak zamieszczam. Naprawde niesamowite jest w Ameryce Poludniowej to, ze gdziekolwiek sie ruszysz, trafiasz na afisze propagandowe, manifestacje, strajki itp. Czuje sie, ze ten kontynent zyje, ze ludziom rzeczywiscie zalezy, ze wciaz wierza:







Manifestacja przeciwko FARC nieco zmodyfikowala moje i tak juz zmienione plany. Od dawna bowiem ostrzylem sobie zeby na jakies kolumbijskie lub ekwadorskie szczyty. W koncu kto jak kto, ale ja bym nie przepuscil takiej niepowtarzalnej okazji :) Pierwotnie wiec mial byc polozony w odleglosci rzuta kamieniem od miasta Pasto Wulkan Galeras. Niestety, 18 stycznia uspiony tymczasowo potwor zaczal sam z siebie rzucac kamieniami i lawa na tyle intensywnie, ze konieczna stala sie ewakuacja 8000 ludzi z okolic Pasto. O wszelkim trekkingu mozna bylo wiec zapomniec.

W odwodzie pozostawal inny szczycik, 4650-metrowy rowniez "lekko" aktywny wulkan Puracè. Krotka (i nieco przypadkowa) wizyta w biurze Parques Nacionales, zakupy w supermarkecie, 2 godziny jazdy i nagle znalazlem sie w innym swiecie. Nieprzespana noc w odlatujacym namiocie, 4 godziny intensywnego podejscia i oto gdziem sie znalazl: sam, zmeczony, przewiany i przemoczony.






poniedziałek, 4 lutego 2008

4 niewymowne (FARC)

W ostatnich dniach wybralem sie na kolejny off-road, tym razem przez lancuch Andow z uroczego kolonialnego do Popayanu do nieco zapyzialego San Agustin. Szeroko rozreklamowane kamienne figurki oraz - najwieksze dziedzictwo epoki prekolonialnej w Kolumbii - po tych wszystkich cudach-niewidach widzianych w Peru oraz najwyzsze w kraju wodospady - po Salto Angel - jednakze nie robia specjalnego wrazenia.





Dostac sie do San Agustin stanowi niezla meczarnie dla... tylka. Mimo ze oba miasteczka dzieli okolo 150 km, autobus kreta i wyboista droga "mknie" przez dzungle jakies 6-8 godzin. Na miejscu jedna z glownych atrakcji turystycznych stanowi calodniowa wycieczka jeepem po miejscach ze wspomnianymi figurkami. Innymi slowy kolejne 6-8 godzin spedzone na wybojach. Mimo zmeczenia (a moze wlasnie z powodu zmeczenia) postanowilem udac sie jeszce tego samego dnia w nocna podroz powrotna do Popayanu. Podroz noca po tej trasie generalnie jest mocno odradzana przez moj przewodnik i jeszcze pare lat temu nalezala do jednych z bardziej ryzykownych w kraju. Zrobiwszy jednak wywiad srodowiskowy okazalo sie, ze obecnie partyzantow w tej okolicy juz nie ma i ze "spokojnie" mozna jechac. No wiec trzeba bylo mi jeszcze raz spiac poslady i poddac sie meczarniom, jednak tym razem z braku miejsc nie na siedzeniu lecz na skrzyni po piwie obok kierowcy...

Ponizej most na trasie Popayan-San Agustin oraz widziane przez dziure resztki poprzedniej wysadzonej przez FARC-istow przeprawy:



A skoro mowa o FARCu. Za doslownie 5 minut w calej Kolumbii odbeda sie marsze przeciwko przemocy, porwaniom i partyzantce. Lece wiec zobaczec popayanskie obchody. Zdjecia nastepnym razem :)

piątek, 1 lutego 2008

Komu koksu komu, bo jade do domu :)

(...) u nas po staremu. Stary ojciec mówi żeby Cię uściskać i dać
błogosławieństwo na drogę. Przywieź trochę koksu z Kolumbii jak będzie w
promocji:) Uważaj na siebie. Ściskamy

Takiego krotkiego maila otrzymalem pare dni temu od kochanego braciszka. Jesli ktos jeszcze jest zainteresowany, zbieram zgloszenia w komentarzach ;)

Kolumbia. Jakze bledne wyobrazenie o tym kraju maja obcokrajowcy. Lata przemocy - zwanej tu nawet epoka "la violencia" - i pozniejsze filmy amerykanskie pokroju Rambo i Commando doprowadzily do utarcia w swiadomosci ludzi wizji Kolumbii jako upiornego narko-panstwa targanego wojna, ogarnietego chaosem i walka karteli kokainowych. Tak to zwykle bywa, ze ludzie do krajow, nacji, osob, rzeczy i zjawisk im nieznanych przyklejaja "latki" i przyporzadkowuja stereotypy, ktore czasem znacznie mijaja sie z rzeczywistoscia. I ja musze przyznac, ze kiedy mi powiedziano: "Wenezuela. Jedziesz czy zostajesz w Warszawie?" mialem przed oczasmi jedynie obraz Chaveza, telenoweli, ropy naftowej i rajskich plaze. Zas cala ma wiedze na temat Kolumbii w owym czasie mozna bylo zawrzec w trzech rzeczownikach: koka, dzungla, wojna.

Z drugiej strony trzeba miec na uwadze, ze obecny wzgledny spokoj i lad w Kolumbii to kwestia zaledwie ostatnich kilku lat. W 1998 roku, kiedy w kraju nadal lala sie krew, do wladzy doszedl Andres Pastrana. Nowy prezydent z miejsca rozpoczal negocjacje z partyzantkami i oddal w ich kontrole cale polacie niedostepnej kolumbijskiej dzungli, a co gorsza - rzad Bogu ducha winnych spolecznosci zamieszkujacych poludniowo-wschodnia Kolumbie. Po tym jednak jak w strefie zdemilitaryzowanej zapanowal chaos i bezprawie, a partyzanci zaczeli grasowac po przedmiesicach Bogoty, w 2002 Pastrana powrocil do poprzedniej twardej polityki bezpieczenstwa. Za prezydentury Alvaro Uribe, obecnego wielce charyzmatycznego i popularnego prawnika z Medellin, wojna zostala zepchnieta do glebokiej dzungli i obejmuje jedynie kilka procent ogromnego terytorium kraju. Kolumbia zaczela awansowac nie tylko ekonomicznie lecz i spolecznie. Przestepczosc wyraznie spadla, porwania staly sie rzadkoscia, a do Medellin, gdzie jeszcze w 1995 roku lala sie krew na ulicach (polecam cykl reportazy Jerzego Suchockiego, "Na szlaku koki") przyjezdzaja wizyty urzednikow Caracas obserwowac, jak zdecydowanymi dzialaniami mozna zupelnie odmienic oblicze miasta w ciagu zaledwie dekady. Dzis Medellin jest ponoc - niestety nie dane mi bylo zobaczyc - jednym z piekniejszych miast w Kolumbii i jak grzyby po deszczu powstaja hotele i cale zaplecze turystyczne.

Kolumbia stala sie krajem jak kazdy inny, aczkolwiek golym okiem widac, ze wojna nadal trwa. Wczoraj postanowilem nieco zbczyc z trasy Panamericany i udac sie w nieco mniej ucywilizowane rejony, na wschod od Cali do polozonej nad Pacyfikiem Buenaventury oraz zaszytej w glebi dzungli murzynskiej osady San Cipriano (Pisze "murzynskiej", bo w polityczna poprawnosc ani w zawile gramatyczne konstrukcje nie chce mi sie bawic. Bez urazy wszystkim czarnoskorym czytelnikom ;)). Kilkudziesiecio-kilometrowy odcinek drogi przez dzungle, byl tak obstawiony wojskiem i policja, jak u nas Trasa Lazienkowska podczas pielgrzymki papieza. Serio. Co kilometr, na skrzyzowaniu, przy poczcie, szkole, w wiosce - wszedzie takie same pary lub trojki zolnierzy.

Gdy tylko wysiadlem z rozklekotanego autobusu w Cordobie, wiosce zywcem przeniesionej z Afryki, wnet mnie obskoczylo trzech Murzynow. "Amigo! Amigo! Come with me! Ven conmigo!" - zaczeli sie przekrzykiwac. Ja na to, widzac ze naprawde sa rozemocjonowani spokojnym glosem: "Tranquilo, tranquilo, esperen un rato". Wtem nagle, wydaje mi sie, ze bez specjalnej przyczyny, jeden z nich wzial zamach i... strzelil z piachy swego rywala w zeby. "Kurwa! Que pasa? Que es esto? Tranqulense!" Az mnie zamurowalo. Napiecie jeszcze wyraznie nie opadlo i gdy zaczeli znow zabiegac o moje wzgledy poszkodowany nagle wzial zamach i... pierdu w pysk kolege po czym w bieg. Uderzony oczywiscie od razu rzucil sie w pogon, a ja zostalem sam z najspokojniejszym oferentem oraz kilkoma rownie zszokowanymi gapiami. "Kuzwa, gdzie ja do cholery wyladowalem? W okol dzungla banany, zapyziala wiocha przede mna, z tylu Trasa Lazienkowska podczas wizyty papieza, przy mnie dwoch Murzynow pierze sie po ryjach z mojej przyczyny, a autobus juz odjechal...". No ale nic. Wzialem glebszy oddech i podreptalem z gosciem w dol na "stacje" do jego wehikulu. Brujitas, bo tak ponoc zwa miejscowi wynalezione przez jakiegos bialego z Medellin i bedace glowna atrakcja San Cipriano pojazdy, skladaja sie z: motocyklu, drewnianej platformy, stalowych kolek i lozysk. Cudko to osiaga predkosc nawet do 70 km, posuwajac zwawo po starym torowisku i skrzypiac niemilosiernie. Dodatkowego uroku dodaja niezwykle panoramy dzungli oraz bryza powietrza, ktore na tej wysokosci geograficznej zdaje sie przyklejac do ciala i oblepiac jego kazdy centymetr nieznosna tropikalna wilgocia.







W drodze powrotnej zahaczylem rowniez o Buenaventure. Kolumbijskie miasto wyrozniajace sie czarnoskora populacja, polozeniem nad Oceanem oraz ubostwem. Ocean w tym miejscu podczas odplywu sprawia rownie nieciekawe wrazenie jak sama osada, totez po skosztowaniu soku z guanabana (rajski owoc, zdaje sie) wysuszeniu butelki browara i gadce z kilkoma miejscowymi na betonowym molo, powrocilem do Cali.

Dzis natomiast zrobielem sobie dzien wolny od budzika, autobusu, zwiedzania i gonienia w pietke. Nalezy mi sie, po wytezonym tygodniu podrozowania :D