środa, 31 października 2007

Przezyc w Caracas II

Z nalesnikow jednak nici :(. Zapomnialem bowiem, ze rowniez i kurzych jaj w sklepach brakuje. Przepiorcze zdaje sie sa, ale gdzie tam nalesniki na przepiorczych jajach!?

Wczoraj Mathew (gringo) opowiedzial nam, jak to w zeszlym roku wraz z poprzednim studentem z wymiany, Norwegiem, zostali aresztowani. Z tego co zrozumialem poszli we dwoch wymienic czeki podrozne u jednego z cinkciarzy. Poniewaz suma byla niemala, umowili sie na inny dzien. Przy kolejnym spoktaniu na powitanie cinkciarz wsunal mu w reke pomiety banknot z jakims proszkiem w srodku, po czym w oka mgnieniu pojawil sie policjant z bronia w reku wymierzona w chlopakow. Mathew z Heine´m skuci zostali w kajdany, wsadzeni w radiowoz i wywiezieni na komende i umieszczeni w oddzielnych pomieszczeniach. Tam powiedziano im bez ogrodek, ze za handel dragami dostana 3 lata wiezienia, chyba ze... chyba ze zaplaca zdaje sie 2 miliony od osoby. Mathew jednak nie dal za wygrana, odpowiedzial, ze poza $10 nie ma kasy i ze musi najpierw zadzwonic do IESA i do ambasady. Ponadto chcialby sie widziec z komendantem. Gdy ten przyszedl, chlopaki wytlumaczyli, ze sa tutejszymi studentami, ze Norweg pracuje dla Statoil (rzadu norweskiego :)) i ze koniecznie musza zadzwonic po pomoc prawna. Komendant zas zrozumiawszy, ze lekko nie bedzie, przeprosil chlopakow za cale nieporozumienie i zaoferowal nawet podwozek policyjnymi motorami. Ci jednak majac dosyc wrazen grzecznie odmowili :)

Nie mam powodow by nie wierzyc w te historie, aczkolwiek Antonio twierdzi, ze wcale nie poszli wymienic czeki, lecz kupic trawe.

Dzis z kolei na zakrecie nieopodal szkoly okradziono mego kolege. Dwoch typow ponoc podjechalo motocyklem i w bialy dzien go skroili z telefonu komorkowego. Kolezanka zas mowi, ze to normlaka i ze jej to juz sie przydarzylo w tym samym miejscu 2 razy :/

Strach sie bac, mawiaja... strach sie bac.

poniedziałek, 29 października 2007

Rzucili mleko!

W niedzielny poranek wybralem sie do pobliskiego spozywczaka po swieze buleczki. Jeszcze na ulicy moja uwage zwrocila znacznie wieksza niz zwykle liczba osob w kolejce. "Coz, niedziela" - pomyslalem i stanalem na jej koncu. Z niezrozumialych rozmow i komentarzy czujnym uchem wyciagnalem jednakze esencje calego zamieszania: Leche. W kasie poprosilem o dwa litry, po czym z oplaconym rachunkiem przesunalem sie do kolejki obok po odbior zakupow. Niestety, pewna pani ktora uprzednio stala tuz za mna, w dosyc beszczelny sposob wepchnela sie przede mnie (co nie raz juz mi sie tu przytrafilo) ze swoim rachunkiem. Ekspedient wydal jej towar, po czym oznajmil koledze z kasy, ze to juz koniec mleka. Ja mu na to, ze przeciez mam oplacony rachunek. Ekspedient westchnal, upomnial kolejny raz kolege, ze mleko sie skonczylo, po czym porozumiewawczo skinal glowa, bym podszedl do bocznego wejscia do sklepu. Tam z dala od widokow ciekawskich oczu dostalem dwa kartony swiezego mleka, po czym uradowany wrocilem do domu.

Niespodzianka jednakze wprawila mnie w pewien dylemat. Jak teraz bowiem skonsumowac w najlepszy sposob to mleko? Czy kupic Nesquika i wypic, jak to mam zwyczaj robic w Polsce? Czy moze uzyc do nalesnikow? Czy moze zostawic sobie na pamiatke?

W weekend oprocz zaliczenia kilku muzeow mielismy sie wybrac na spacer po pobliskiej Avili. Niestety padajace w nocy intensywne deszcze rozmiekczyly droge, przez co musielismy nieco zmodyfikowac plany. Ale dzieki temu w przeciagu godziny zaliczylismy 3 rozne swiaty:

1) Barrio Cotiza

2) Altamira

3) Parque Nacional Ávila

A wszystko to w obrebie jednego miasta. Caracas:

sobota, 27 października 2007

Przezyc w Caracas

Violent crime in Venezuela is pervasive, both in the capital, Caracas, and in the interior. The country has one of the highest per-capita murder rates in the world. Armed robberies take place in broad daylight throughout the city, including areas generally presumed safe and frequented by tourists. A common technique is to choke the victim into unconsciousness (...)

Na strone amerykanskiego Departamentu Stanu trafilem jeszcze w Polsce. Swiadom tendencyjnosci informacji zamieszczanych na witrynach ambasad, nie moglem jednak zupelnie zignorowac zawartych tam ostrzezen potegowanych przez liczne relacje turystow, ktorzy nie zachowawszy nalezytej ostroznosci zostali obrabowani lub okradzeni. Bez dwoch zdan Caracas pod wzgledem bezpieczenstwa nie moze sie rownac z zadnym europejskim miastem. Wspomnialem juz o wszechobecnych murach, plotach pod napieciem i drutach kolczastych, ktorymi bogaci i nieliczna klasa srednia probuja odgrodzic sie od ulicy, biedoty i swiata ranchos. Te wszystkie zabezpieczenia jednakze przestaja dzialac, gdy czlowiek musi opuscic swa domowa kryjowke.

Tuz po przyjezdzie wspollokatorzy zaserwowali mi teoretyczny kurs survivalu w caracaskiej dzungli miejskiej. Poczatkowo wydawalo mi sie, ze malujac rzeczywistosc w tak czarnych barwach chlopaki chca mnie w ten sposob uczulic na pewne niebezpieczenstwa. Przyzwyczajony wiec do europejskich standardow zycia nie dawalem im zbytnio wiary. Ale gdy identyczne komentarze slyszalem od kolejnych osob i w miare jak sam zaczalem obserwowac tutejsze zwyczaje, bardzo szybko wybilem sobie z glowy me dotychczasowe przyzwyczajenia i zachowania.

A oto lista "10 przykazan" badz wpojonych mi przez srodowisko, badz do ktorych samemu doszedlem:

1) W nocy nigdy samemu nie chodz po ulicy. Nie wazne, ze uczelnie od domu dzieli zaledwie 400 metrow. Nie wazne, ze dystans ten mozna pokonac w 5 minut. Poza nielicznymi pozadnymi dzielnicami typu Chacao i Las Mercedes, ("gdzie mozna nawet pieska wyprowadzac na spacer o 11 w nocy i nic ci sie nie stanie" - Lucas), absolutnie, pod zadnym pozorem nie wolno ci przebywac samemu na zewnatrz. I faktycznie, gdy koncze zajecia o 21:40 zawsze prosze kogos ze znajomych o podwiezienie, a gdy musze jeszcze dluzej zostac, chlopaki o 22:00 dzwonia z domu i pytaja, czy nie wyjechac po mnie (400 metrow! Rozumiecie? 400 pieprzonych metrow!)

2) Taksowki nalezy zamawiac jedynie sprawdzone lub z widocznymi numerami korporacji. Inaczej moga cie wywiezc w p...u i zrobic tzw. jesien sredniowiecza

3) Gdy juz przytrafi ci sie spotkanie z malandros, oddajesz wszystko co masz. Bez wyjatku. Bez niepotrzebnej dyskusji.

4) Paszport, karty kredytowe, pieniadze, aparat i inne cenne rzeczy generalnie leza w domu

5) Czekajac w nocy na umowiona taksowke, czekasz przy uchylonej furtce lub drzwiach

6) Nie wyciagasz mapy w miejscach publicznych. W ogole najlepiej nie wyrozniaj sie z tlumu i nie daj sie poznac, ze jestes turysta lub obcokrajowcem.


Ze wzgledu na to ostatnie bardzo rzadko uzywam swoich TRAMPowych koszulek z polskimi napisami, natomiast tej z ogromnym "fakiem" na plecach nawet nie mysle zalozyc :) Dodatkowo bedac w nieznanych regiony miasta, zawsze staram sie poruszac zdecydowanym krokiem, nawet gdy nie do konca ide we wlasciwym kierunku. Lepsze to niz z rozlozona mapa krecic sie jak sierotka Marysia i pytac wszystkich na okolo o droge.

Zupelnie inny zestaw regul dotyczy przemieszczania sie noca samochodem, ktory wobec braku nocnej komunikacji miejskiej jest wlasciwie jedyna w miare sensowna opcja:

7) Wszystkie samochody maja zaciemnione szyby. Chlopaki mi wytlumaczyli, ze bynajmniej nie ze wzgledu na slonce i klimat tropikalny.

8) Drzwi zawsze w trakcie jazdy pozostaja zamkniete od wewnatrz.

9) Poza nielicznymi dzielnicami (w/w Chacao, Las Mercedes) w nocy czerwone swiatla syngalizacji "nie licza sie". Nic nie jedzie? Naprzod!

10) Napotkawszy blokade na drodze - glownie na miedzymiastowych - zwalniasz, opuszczasz szyby, klaniasz sie wladzom, podnosisz szyby i przyspieszasz.

czwartek, 25 października 2007

Powtorka z mikro, czyli o mleku i cukrze w Wenezueli

Tak sie zastanawiam, czy posta zaczac od strony teoretycznej, czy tez praktycznej...

OK. Pamietacie moze pierwsza lekcje mikroekonomii? Krzywe popytu i podazy krzyzuja sie w jednym punkcie zwanym punktem rownowagi rynkowej. Punkt ten wyznacza cene rownowagi rynkowej, przy ktorej cala produkcja znajduje na siebie popyt i vice versa - caly popyt jest zaspokajany. Slowem: Rynek sie bilansuje, a wszyscy sa szczesliwi :) Lekcja druga wymagala juz uzycia procesora i linijki i mozna by ja opisac pytaniem: Co sie stanie, gdy jakas instancja odgornie ustali maksymalna cene pewnego dobra ponizej ceny wyznaczonej przez rynek? Odpowiedz jest oczywista, nawet bez specjalnej znajomosci ekonomii. Szczegolnie dla tych, ktorzy maja jeszcze w pamieci obrazy sprzed 1989 roku.

Wczoraj bylem kolejny raz w supermarkecie. Na pierwszy rzut oka taki Cada czy Excelisor Gama nie rozni sie niczym od podobnych sklepow w innych krajach. Polki uginajace sie pod ciezarem towarow, kolejki do kas, wozki pelne zakupow, promocje i oferty, you know what I mean?. Diabel jednak tkwi w szczegolach. Od kilku bowiem lat rzad Boliwarianskiej Republiki Wenezueli wiedziony pryncypiami rewolucji socjalistycznej scisle kontroluje maksymalne ceny wielu podstawowych produktow zywnosciowych w sprzedazy detalicznej. Najpelniej efekt pustych polek widac na przykladzie dwoch produktow, ktorych brakuje permanentnie: mleka i cukru. Na stoisku nabialow mozna przebierac pomiedzy jogurtami, maslami, serami a na regalach zalegaja tysiace typow mleka skondensowanego i puszek z mlekiem w proszku. Ale kartonu mleka, takiego z krowka, tlusciutkiego 3,2%, nie uswiadczysz nigdzie :( Podobnie rzecz ma sie z cukrem. Fruktozy, slodziki, rozne sacharydy i inne chemikalia, ktorych nazw sobie nie przypomne, leza na wyciagnieciu reki. Ale zwyklego "bialego krysztalu" (lub nawet brazowego) nie dostaniesz. Monsi (zona Lucasa) mowila, ze jak ktoras z jej kolezanek namierzy, ze "rzucili cukier", w dobrym tonie jest powiadomic znajome. Braki miesa i serow (tez uregulowanych) wedle Antoniego wladze zastepuja masowym importem, totez nie sa az tak zauwazalne i bolesne. Parrille wiec mozna spokojnie urzadzic, jednak kazdego poranka mieszajac lyzeczka kubek herbaty zastanawiam sie do jakiego kroku bede zmuszony, jak domowe zapasy cukru sie wyczerpia...


PS - Litr mleka oficjalnie kosztuje 1.890 Bs, kilo cukru - 1.300 Bs, bilet metro - 500 Bs, etylina-91 - 70 Bs/l, etylina-95 - 97 Bv/l, czynsz za pokoj - 600.000 Bv, dolar oficjalny - 2.150 Bs, dolar czarnorynkowy - 6.000 Bs. Inflacja 2005 - 22,4%, 2006 - 16,0%, 2007 - 15,8%

środa, 24 października 2007

Buziak II

Co za kraj!!! Czwarty juz z serii samotnych wojazy po miescie. Wychodze z metra razem z potokiem ludzi i przechodzac obok straganu z trzema kobitkami, slysze za soba glosne "¡Este está muy bién!" jednej z nich. Chcac sie upewnic, czy moje uszy oby na pewno sie nie przyslyszaly, odrwacam glowe w bok. Natrafiam na wzrok kobiety. Ta zobaczywszy moje oczy posyla mi ustami buziaka. Odwzajemniam sie i zalaczam promienny usmiechech, nim tlum zdazy mnie poniesc dalej...

Ze samotnie podrozujaca dziewczyna jest zaczepywana na ulicy krajow kultury srodziemnomorskiej i latynoamerykanskiej - juz od dawna mnie nie dziwi. Ale zeby glosno komentowac wyglad chlopaka?! Zebym tego nie przezyl, bym nie uwierzyl, aczkolwiek doswiadczenie mile i obrazic, sie nie obrazilem :D

A! Troche a propos ;) Przedwczoraj dosc niespodziewanie ktos sie mnie zapytal o hiszpanski odpowiednik mojego imienia. Jak zwykle odpowiedzialem, ze nie istnieje, ze Jacek to nie do konca Jacinto, bo Jacinto to Jacenty, a to w Polsce sa 2 rozne imiona. Drugie jednak pytanie o pochodzenie mego imienia wprowadzilo mnie w konsternacje. Poniewaz siedzialem akurat przy kompie z otwarta przegladarka, w 5 sekund znalem juz odpowiedz. Okazuje sie, ze pochodzi ono od greckiego Hiacynta, mlodzienca ktory... ktory... Nie, nie powinienem dalej pisac, bo w tym wypadku nie ma sie czym chwalic ;) Google rozstrzygnal tez, ze jednak Jacek to po hiszpansku Jacinto. Mam to gdzies. Nikt mnie nie bedzie nazywal jakim Jacentym. Nigdy.

Zeby juz domknac ten narcystyczny, znaczy, hiacyntowski watek, zdradze tylko, ze wedlug rodzinnej sagi moje imie zostalo wybrane nieco pod katem przepowiedni wrozbity. Facet (kobieta?) wywrozyl, ze urodzony 6.10 bobas stanie sie delikatnym i wrazliwym czlowiekiem (czy cos w tym stylu), w zwiazku z czym dla wzmocnienia jego osobowosci jego imie powinno nosic czastke "JA". No i tak jakos trafilo na Jacka :)

wtorek, 23 października 2007

Parrilla

Parrilla - w Polsce obyczaj praktykowany w miesiacach maj-wrzesien nosi nazwe "grill" i polega na konsumpcji w szerszym gronie na swiezym powietrzu duzych ilosci przygotowanego domowym sposobem miesa wraz z roznymi alkoholami.

Na parrilla u Sandry w niedziele zostalem wkrecony oczywiscie poprzez Lucas'a i Antoniego. Wczesniej pomagalem troche przy zakupach i obobce miesa, podczas ktorej okazalo sie, ze mamy w domu swietnego kucharza :) Na imprezie obzarlem sie "jak dzika swinia", gdyz od rana chodzilem glodny. Od przyjazdu generalnie ciagne na jednym sniadanio-obiedzie i jogurcie dziennie a wczoraj np. na jednej sniadanio-obiado-kolacji (Niestety, aby byc w stanie zjesc obiad na IESA o wyjatkowo dla mnie wczesnej porze (12-14), nie moge o 10 zjesc sniadania. O 18 zas mam zwykle zajecia i bedac w domu o 22, nie czuje wiekszej potrzeby).

Spotkanko, owszem sympatyczne, aczkolwiek bardzo mnie denerwuje i boli, iz nadal jezyk potoczny stanowi dla mnie bariere nie do pokonania :/ Niestety malo prawdopodobne, by udalo mi sie w najblizszych miesiacach na tyle osluchac, bym byl w stanie nadarzac za rozmowa. Parrilla zakonczyla sie niemilym akcentem. Podczas dyskusji o pilce noznej podpity Rafa poklocil sie o liczbe obroncow jakiej druzyny (3 czy 4?) i na tyle sie wkrecil, ze chcial sie bic z niezwykle spokojnym i rozwaznym Lucasem, za co oczywiscie zostal wyrzucony z domu nim doszlo do rekoczynow.


Bejsbol

Mimo calej nagonki politycznej na Stany Zjednoczone, Busha, imperializm, itp. Wenezuelczycy w prywatnych rozmowach czesto podkreslaja, ze sa bardzo gringo. Gringo, jak z pewnoscia wiekszosc Was wie, jest w Ameryce Poludniowej potocznym okresleniem osoby pochodzacej ze Stanow Zjednoczonych. Np. na jedynego w IESA Amerykanina (w sensie obywatela USA) wszyscy wolaja gringo i nie ma w tym niczego zlego.

Podobienstwo Wenezuelczykow do gringos przejawia sie przede wszystkim w konsumpcyjnym stylu zaczerpnietym bezposrednio z USA. Brzmi to nieco paradoksalnie w swietle obecnej sytuacji polityczno-ekonomicznej kraju, ale tak wlasnie jest. Dziesiatki centrow handlowych, dziesiatki amerykanskich sieci fast-foodow, gigantyczne samochody, barbecue, surfing, programy telewizyjne to tylko pierwsze z przykladow, ktore mi przychodza do glowy. No i bejsbol jako bardziej popularny od pilki noznej zdecydowanie wyroznia Wenezuele na tle Ameryki Poludniowej.

Na mecz poszlismy w towarzystwie: William (<-- kolejna cecha: Amerykanskie imiona), Angel, Rafael "El Abuelo", Larry oraz Sara, Alida, Saro z Wloch i ja. Zaczelo sie od tropikalnej burzy, ktora opoznila spektakl o 1,5 godziny. Juz na wstepie bylem wiec zniesmaczony i - co by tu duzo nie mowic - zmeczony tego dnia.

Bejsbol rozni sie od pilki noznej przede wszystkim brakiem bramek, znacznie mniejsza dynamika, skomplikowanymi zasadami i przyjazna atmosfera na trybunach. Niestety nieznajomosc zasad bardzo utrudnia zrozumienie gry, a brak dynamiki i kolejne przerwy pomiedzy inningami oraz zmianami druzyn nie zachecaja do bacznego obserwowania gry. Bledne kolo. Po prostu nie czuje tej gry i nie przemawia do mnie.




Wybory

Jakos tak sie zdarza, ze odkad ukonczylem 18 lat, swoj obywatelski obowiazek glosowania w wyborach spelniam w coraz to ciekawszych miejscach. O ile mnie pamiec nie myli, po raz pierwszy oddalem swoj glos w referendum unijnym, w Kowarach pod Karkonoszami. Potem byly wybory samorzadowe w Warszawie, a jesienia 2005 roku odbylem pamietne trzy podroze na drugi koniec Madrytu do polskiej ambasady. Tej jesieni dosc nieoczekiwanie ojczyzna znow znalazla sie w potrzebie, wobec ktorej nie moglem pozostac obojetny.

W ambasadzie czekal dosyc liczny komitet powitalny, jednakze niestety poniewaz bylem mocno spozniony (kolejny raz tego dnia) na mecz beisbolu, poza grzecznosciowymi formulkami i postawieniem trzech krzyzykow, nie moglem sobie pozwolic na dluzsza pogawedke z pierwszymi napotkanymi w Wenezueli Polakami. A szkoda, bo sadzac po ilosci osob zarejstrowanych w komisji - nazwisk zaczynajacych sie na "S" byly raptem 1,5 strony - bylem jednym z nielicznych petentow.

W odroznieniu od podwojnych wyborow z 2005 roku, tym razem nie zawiodlem sie na rodakach i dumny jestem, ze nie jestesmy skazani na wieczny marazm, klotnie i bezowocne dyskusje na temat podzialow i przeszlosci. Nie wiem, czy nowym wladzom uda sie spelnic obietnice i wyjsc naprzeciw nadziejom i oczekiwaniom Polakow, ale jakos od otrzymania niedzielnego smsa od rodzicow z optymizmem patrze w przyszlosc naszego kraju. Wynik wyborow tym bardziej cieszy, gdy sie go obserwuje z perspektywy Wenezueli, kraju, w ktorym sprawy od 30 lat konsekwentnie ida w zupelnie przeciwnym kierunku...


Update:

W Ambasadzie RP w Caracas, gdzie siedzibę miała Obwodowa Komisja Wyborcza nr 177 wybory odbyły się 20 października.

Spośród ponad 700 osób uprawnionych do głosowania głos oddało 68 wyborców. Po otwarciu urny Obwodowa Komisja Wyborcza stwierdziła, że 1 z 68 głosów był nieważny.

W wyborach do Sejmu zwyciężyła Platforma Obywatelska, zdobywając 31 głosów. Drugie miejsce zajęło Prawo i Sprawiedliwość z 25 głosami. Kolejne miejsca zajęły: Lewica i Demokraci (5 głosów), Polska Partia Pracy (2 głosy), Partia Kobiet (2 głosy), Polskie Stronnictwo Ludowe (1 głos), Samoobrona (1 głos). Liga Polskich Rodzin nie zdobyła żadnego głosu.

W wyborach do Senatu zwyciężyli kandydaci Platformy Obywatelskiej, uzyskując w sumie 89 głosów. Drugie miejsce zajęło Prawo i Sprawiedliwość z 50 głosami, kolejne Lewica i Demokraci z 23 głosami oraz Polskie Stronnictwo Ludowe z 4 głosami.

poniedziałek, 22 października 2007

Pocalunek - trunek - srunek

Telefon za sciana dzwoni uporczywie. Kazdy kolejny jego dzwonek coraz intensywniej drazni swiadomosc, ktora w koncu osiaga mase krytyczna. Otwieram oczy. Na podlodze przy lozku kubek wody w roztropnie pozostawiony w zasiegu reki pare godzin wczesniej. Lub jeszcze poprzedniej nocy. Pelny. Obok na stoliku komorka. Nie dzwoni. ¡Berga! Przeczuwajac najgorsze wpisuje nie mylac sie ani razu PIN (cztery zera :)) i zaspanym wzrokiem spogladam na zegarek. Jest sobota, 10:30.

Oczywiscie nie uslyszalem budzika dwie godziny wczesniej. Zrywam sie z lozka. Myjac zeby wysylam 2 smsy. Mocno "wczorajszy" lece na spotkanie z grupa z iniciativa empresarial rzezbic nasz biznes plan. Mijajac cuchnace kontenery na smieci na przeciwko Los Erasos obiecuje sobie, ze juz nigdy wiecej nie dam sie umowic na sobote rano. Jednoczesnie probuje odtworzyc w pamieci zajscia poprzedniej nocy.

Saro, sycylijczyk z krwi i kosci i zarazem jeden z dwoch chlopakow przebywajacych obecnie na wymianie w IESA, juz od dluzszego czasu namawial mnie bysmy sie ktoregos dnia wybrali na miasto. Bez zbednego towarzystwa. Dobra okazja nadarzyla sie po tym, jak pewna Wenezuelka namierzyla Saro na facebooku i dala na siebie namiary. Miejsce piatkowego spotakania wydawalo sie oczywiste - centrum handlowe San Ignacio, zwane przez moich wspollokatorow sillicon valley (naprawde polecam b. ciekawy artykul na temat krzemu). Dlaczego? Tlumaczyc nie trzeba - zerknijcie na link. Wedle slow Antonio w San Ignacio "wsadzasz reke, wyciagasz 5". Antonio tez opowiedzial mi o pewnej strategii: W piatek wieczorem idziesz spac, jak Pan Bog przykazal o normalnej porze. Budzisz sie o trzeciej w nocy, szybki prysznic, zabki rachu-ciachu, dezodorant pod pachy, koszula z kolnierzem i dalej samochodem do San Ignacio. O 4 nad ranem, cale towarzystwo co mialo mile spedzic czas juz sobie poszlo, na placu boju pozostaly zas jedynie wyraznie rozweselone spozytym alkoholem, zataczajace sie panienki rozmiaru D, E, F, G (przed chwila sprawdzilem w googlu ;), z ktorymi Tête-à-Tête to czysta przyjemnosc. I nie tylko.

Ale do rzeczy. Juz na miejscu o polnocy, okazalo sie, ze caly plan sie sypie, bowiem Wenezuelka cos tam zaczela sie krzywic, z kolezankami sie poklocila i nie miala ochoty sie spotkac z obcymi chlopakami. Saro rzucil na szale caly swoj autorytet, wyslal znajomego taksowkarza i nawet zamienil kilka slow z mama dziewczyny i dopial swego.

Godzine pozniej mile sobie konwersowalismy z milo 21-letnia Navioli, zdecydowanie mlodsza od dziewczyn/kobiet, z ktorymi mamy do czynienia na codzien (tak jak pisalem przedzial wiekowy na IESA to ok. 25-35 lat lub w przypadku kursow MBA jeszcze wiecej). Tatata... trelefele... co ty powiesz... itp. Czas nagle doznal przyspieszenia w okolicach czwartej (dokladnie jak to mowil Antonio). Stolik obok ze zdecydowana asymetria plciowa ;) juz wyraznie byl pod wplywem. Ja z reszta tez. Gdy wrocilem z klopa, Saro lekko zdziwiony powiedzial mi, ze podczas mojej nieobecnosci dostal buziaka od Navi. Hmmm... Wkrotce po tym jedna z wstawionych dziewczyn idac na parkiet kiwnela na mnie palcem. Dlugo sie nie wahalem. Minuta lub dwie goracego tanca i stalo sie cos, po czym musialem chwile ochlonac. Poczulem sie, jakbym nagle dostal w morde i musial ochlonac... Bo i rzeczywiscie dostalem w morde. Buziaka. I to wcale nie bylejakiego. Claudia nastepnie rzucila sie w wir ludzi, a kolezanka - pewnie bym sobie zbytnio nie wyobrazal - uprzejmie zwrocila uwage, ze sa niby razem. Na pytanie, dlaczego w takim razie sie nie pocaluja jednak nie odpowiedziala. Coz. Dziewczyny z zaproszenia do naszego stolika nie skorzystaly i z reszta wkrotce cale towarzystwo obok chwiejnym krokiem zmylo sie z San Ignacio.

Wrocilem do domu, Navi zas pojechala z Saro. Ciag dalszy historii uslyszalem dnia nastepnego, w kazdym razie nie nadaje sie na publikacje w blogu...

Moj komentarz? OK. Nie jestem przesadnie konserwatywny, ale na Boga, na pocalunek trzeba sobie zasluzyc. Na tiki-tiki podobnie. Nawet "sycylijczyk z krwi i kosci" po tym jak wykorzystal do cna okazje (a raczej okazja mu nie pozostawila wyboru), stwierdzil, ze tak nie powinno byc...

CDN :)

wtorek, 16 października 2007

Mapy


Nie wiem, czy to jest zarazliwe albo smiertelne, ale mam taka dziwna przypadlosc. Mianowicie ogarnia mnie dziwny niepokoj, kiedy jestem po raz pierwszy w jakims nieznanym miejscu i nie potrafie sie zlokalizowac na mapie. Czuje sie wowczas troche jak zwierz, na ktorego szykuja pulapke lub jak dziecko zagubione w centrum handlowym.

Otoz musze sie przyznac, ze od 3 tygodni az do dzisiaj ani razu nie wyszedlem samemu - jak to sie mowi - "na miasto". Poza oczywistoma powodami jak niebezpieczenstwo na ulicach, fatalny system komunikacji miejskiej oraz niewielka liczba "must see places", powaznym i prozaicznym zarazem czynnikiem ograniczajacym mnie byl brak mapy oraz przewodnika po miescie. Problem mapy probowalem juz wczesniej rozwiazac w kilku ksiegarniach, jednak oferowane mi produkty delikatnie mowiac nie zaspokajaly moich potrzeb. Znajomi mowili, ze najlepsza mapa miasta to "Google Earth"...

Nie zrazony tymi negatywnymi bodzcami pytalem dalej, az dowiedzialem sie ze gdzies na przedostatniej stacji metra owszem sprzedaja mapy. I rzeczywiscie. Wziadlem w zatloczona camioneta, ktora przez permanentne korki jechala wolniej niz krew z nosa, a nastepnie w wybudowane przez Francuzow metro, gdzie cyknalem zdjecie jednemu z wielu propagandowych plakatow.



W drodze powrotnej miasto dalo mi nauczke, W godzinach szczytu zapchane camionety nawet sie nie zatrzymuja na przystankach.. tfu... przeciez tu nie ma oficjalnych przystankow... nie zatrzymuja w miejscach, gdzie czekaja ludzie. Gdy w koncu wsiadlem, oczywiscie okazalo sie, ze to nie ten bus i wywiozlo mnie nie specjalnie tam dokad chcialem.

Ale najwazniejsze, ze moj nowy nabytek dumnie zawisnie na scianie i w polaczeniu z przewodnikiem Lonely Planet, ktory rowniez dzisiaj po godzinach ciezkich bojow wydrukowalem, rozpoczna nowy etap eksploracji Wenezueli. Na razie palcem po mapie, ale w przyszlosci... :)

IESA




Czas wreszcie po krotce opisac te druga strone mego pobytu w Wenezueli. Jak wspomnialem na poczatku bloga, formalnie nie przyjechalem tu w celach ani turystycznychani ani towarzyskich, lecz w naukowych. Przez jeden trymestr pobieram wiec nauki na IESA (Instituto de Estudios Superiores de Administración), ktora to jest nowym partnerem SGHu w programie PIM.

IESA ksztalci wylacznie podyplomowo oraz MBA-owsko i tym samym znacznie rozni sie od uniwersytetow czy innych szkol wyzszych (wlaczywszy w to moja alma mater). Przede wszystkim srednia wieku "sluchaczy" oscyluje w przedziale 25-35 lat i jak sie mozna domyslac nierzadko sa to ludzie "na dorobku", a wiec pracujacy, zakladajacy rodziny, jezdzacy wypasionymi samochodami... Czesto przychodza ubrani w garniaki, prawie wszyscy przynosza na zajecia laptopy (ostatnio policzylem - 7/11). Zajecia w trybie dziennym odbywaja sie w godzinach 8:oo - 11:40, w trybie wieczorowym zas 18:00 - 21:40. Z 5 przedmiotow wybranych przeze mnie jedynie jeden wtorkowy jest rano, poniedzialkowe, srodowe i czwartkowe jednak mam zajete. Mimo iz od lat obiecuje sobie, by nie zapisywac sie na przedmioty, o ktorych wiadomo, ze sa prowadzone przez profesora "dobrego, ale wymagajacego", jak zwykle wiedziony zasada "ja nie dam rady?", wdepnalem po uszy w:

1) crecimiento económico (wzrost gospodarczy) - na zajeciach prof. z chicagowskiej szkoly ekonomicznej rozwala modele oraz toczy ultraliberalne dysputy ekonomiczne. W kontkescie obecnej sytuacji polityczno-ekonomicznej Wenezueli jest... ciekawie :)

2) gerencia de servicios (zarzadzanie uslugami) - przedmiot z dziedziny zarzadzania, a wiec duzo roznych macierzy, zasad, case´ow i prac domowych

3) finanzas conductuales (behavioral finance) - prowadzony przez tego samego goscia co nr. 2, przedmiot o psychologii w finansach juz wlasciwie sie konczy (pol trymestru = 5 spotkan). Cholernie duzo paperow do czytania przed zajeciami. Na dzisiejsze np. trzeba przyswoic 8 tekstow srednio po 30-40 stron kazdy. I bynajmniej nie sa to lektury latwe i przyjemne :/

4) gerencia basada en valor (zarzadzanie wartoscia?) - poltrymestralny, zaczyna sie za tydzien

5) iniciativa empresarial (przedsciebiorczosc) - na ostatnich zajeciach w grupami oddajemy profesjonalny "biznes plan", nad ktorym pracujemy caly trymestr. Prowadzi je señor "¿jaki by tu jeszcze biznes otworzyc?", ktory m.in. sprowadzil Dunkin Donuts do Wenezueli w ´83 przy okazji maczajac palce i pieniadze w 1000 innych przedsiewzieciach.

IESA oczywiscie jest prywatna jednostka, w cenach (czarno)rynkowych za ten trymestr zaplacilbym normalnie ok 5000 zl. Od SGHu bardzo rozni sie trybem pracy, ktory zmusza do wczesniejszego solidnego przygotowania sie do kazdych zajec. Ja wybrawszy wymagajacych profesorow i trudne zajecia na 20 godzin spedzonych w aulach, drugie 20 siedze przy komputerze lub pracuje w grupach. Lekko wiec nie jest, a to dopiero poczatek. I kto tu mowil, ze Wenezuela to plaze, kobiety i salsa?

poniedziałek, 15 października 2007

Fin de Semana III

Drogie Rzesze Fanek i Fanow,

5-dniowa przerwa bynajmniej nie oznacza, ze znudzilo mi sie Wasze milczace towarzystwo. Wrecz przeciwnie: po intensywnym tygodniu pracy (tak, tak, wbrew temu co po niektorym moze sie wydawac, nie jestem tu na wakacjach tylko na studiach) oraz jeszcze bardziej intensywnym weekendzie bogatszy jestem o nowe doswiadczenia i nowe ciekawostki, ktorymi z przyjemnoscia niezwlocznie sie podziele.

Kilka dni temu w naszym mieszkaniu po raz pierwszy pojawil sie zenski pierwiastek (nie liczac sprzataczki przed 2 tygodniami). Do Lucasa przyjechaly zona, Montserrat (Monsi), oraz ich 2-letnia coreczka Sofía "chodzace trzesienie ziemi" Iglesias. Obydwie wniosly w nasze smutne wieczorki przy telewizorze nieco radosci. Sofía skutecznie przeszkadzajac ogladac pilke nozna, a Monsi co rusz przynoszac jakies smakolyki z lodowki. Lodowki, ktora pierwszy raz od grudnia ubieglego roku ponownie uprzatnela. Monsi przy okazji wylala z prawego dolnego kontenera zupe ze zgnilych warzyw Antoniego, ktora najwidoczniej "wazyl" jeszcze przed mom przyjazdem. Dobrze, ze wczesniej jej nie odkrylem, bo tego bym na pewno mu nie odpuscil.

Weekend spedzilem wiec rodzinnie razem z Iglesiasami. W czwartek udalismy sie do Hatillo, ciekawego kolonialnego pueblo, ktore z czasem zostalo calkowicie wchloniete przez rozrazstajace sie Caracas. Tam oprocz smacznej pizzy ciekawy widok: kolonialny rynek, na wzgorzu obok migajace barrio, zas z drugiej strony na poludnie tak luksusowa dzielnica rezydencjalna, ze nasze Izabeliny, Konstanciny i Magdalenki przy niej wymiekaja.

W piatek zas zaspokoilem czesciowo swoja zadze zdobycia pobliskiej Avili. Na dwutysiecznik dominujacy ponad miastem wjezdza sie w 10 minut dopiero co znacjonalizowana przez Chaveza kolejka (patrz zdjecie trawnika przed dolna stacja), skad rozposciera sie cudowna panorama na Morze Karaibskie od polnocy i na wiezowce i dzielnice Caracas od poludnia.






W sobote zas udalismy sie do oddalonej o 42 kilometry od CCS gorskiej wioski Colonia Tovar, w ktorej w 1843 roku osiedlilo sie prawie 400 przybylych z Kaiserstuhl w Badonii niemieckich imigrantow. Zyli sobie oni tam spokojnie przez ponad 120 lat. Zapomnieni przez swiat, zapomnieni przez Wenezuele, zapomnieni przez Hitlera uprawiali kartofle i zajadali sie golonka az do 1964 roku, kiedy to wladze centralne postanowily doprowadzic droge przez gory do wioski. Droga diametralnie zmienila styl zycia mieszkancow, ktorzy z typowa dla nich niemiecka przedsiebiorczoscia wyczuli interes w turystyce. Obecni mieszkancy, nieco juz wymieszani z Wenezuelczykami, zachowali jednak nordyckie rysy oraz swoj jezyk daleko juz ponoc odbiegajacy od wspolczesnego niemieckiego. Tovarczycy maja tez niemieckie paszporty i generalnie sa hojnie wspierani przez niemiecka ambasade.



Wracajac z Colonia Tovar w stugach deszczu zjechalismy na wybrzeze, gdzie na plazy mieli wylegiwac moi znajomi Wlosi. Na dole okazlo sie kilka rzeczy. Po pierwsze, Wlochom popieprzyly sie nazwy plaz i sa 250 kilosow dalej na wschod. Po drugie, nad morzem rzeczywiscie panuje o wiele bardziej tropikalny klimat niz w polozonym na 800 m. n.p.m. Caracas. Po trzecie, plaze w okolicach La Guaira i lotniska Maiquetia w zadnym razie nie przypominaja tych z folderow reklamowych biur turystycznych ("oddajcie moje pieniazki!"). Po czwarte, przypomnialem sobie, jak bardzo nie lubie plazy i morza. Wiem, ze tym stwierdzeniem narazam sie tym niektorym z Was oraz potencjalnie wszystkim Wenezuelczykom, ale taka jest prawda i nic na to nie poradze. Owszem, mamy w planach wycieczki w rajskie i dziewicze regiony wybrzeza, na wyspy, ale sorry gregory - moje klimaty to gory, o czym jeszcze dotniej przekonalem sie w Peru.
W niedziele nastawialem sie na internet oraz na cotygodniowy program "Alo presidente". Niestety prad wysiadl i dopiero pod wieczor zreperowali pobliski transformator. W miedzyczasie udalismy sie do zoo oraz do supermarketu na zakupy w ktorym oczywiscie bylo wszystko oprocz mleka (o mleku kiedy indziej), cukru oraz jajek. Wieczorem zas wreszcie dowiedzialem sie, jak skonczyla sie druga polowa meczu z Kazachstanem oraz zalapalem sie na kolejne przemowienie Chaveza tym razem "en vivo de Cuba". Ziom jest nieprzecietny, czego jak czego, ale zdolnosci oratorskich to mu nie mozna mowic. Az mi prawie lzy polecialy z oczu jak opowiadal o ostatniej bitwie Che Guevary i o rozmowie telefonicznej z Fidelem, w ktorej mu mowil, ze teraz nie moze odchodzic, bo obydwa narody spojone w walce o powodzenie rewolucji potrzebuja go bardziej niz zawsze...

A dzis? Dzis poniedzialek. Koncze nadawac, bo mam niestety ogrom nauki. Z daleka to moze fajnie wygladac: Wenezuela, plaza, owoce tropikalne, laseczki, ale to tylko jedna strona medalu. Druga to dziesiatki stron abstractow i paperow oraz godziny spedzone przed komputerem a potem wieczorami w aulach.

środa, 10 października 2007

Zamki

"Zamek jest to mechanizm wbudowany w drzwi i zabezpieczający dostęp do jakiejś ograniczonej przestrzeni, pomieszczenia itp. Do otwierania zamka służy zwykle klucz.
Zamek do drzwi składa się z dwóch zasadniczych części – układu rozpoznającego klucz (niekiedy nie występuje) i mechanizmu ryglującego. Zwykle rygiel napędzany jest za pomocą mechanizmu zmieniającego ruch obrotowy klucza na ruch posuwisty rygla (...)"
- Wikipedia



Rozwijajaca sie przestepczosc juz przed kilkudziesiecioma laty doprowadzila do niekontrolowanego przez nikogo rozkwitu najrozmaitszych w formie i ksztalcie plotkow elektrycznych oraz drutow kolczastych, pokrywajacych wiekszosc murow oraz ogrodzen. Chyba nie musze opisywac, jak bardzo takie "elementy malej architektury miejskiej" szpeca miasto i nadaja niepowtarzalny nigdzie indziej klimat stanu wojennego. Innym z elementow, dzieki ktorym caraqueños staraja sie zabezpieczyc dom i swych najblizszych stanowia mnozone do potegi drzwi i zamki. Nasz budynek w prawdzie otacza plot wyposazony "jedynie" w kolce, natomiast wejscie do mieszkania przypomina zdobywanie fortecy. Gdy przed dwoma tygodniami dostalem pek kilkunastu kluczy, powiedzialem Lucasowi, ze ja to pitole i nie bede tego zelastwa nosil ze soba. Po intensywnym odchudzeniu zostalo mi "tylko" 6 absolutnie niezbednych kluczykow.

Aby dostac sie do mieszkania najpierw trzeba otworzyc duzym kluczem furtke do plotu z kolcami. Za nia juz jestesmy bezpieczni :). Kilka metrow dalej znajduja sie szklane drzwi do budynku, ktorez to nalezy otworzyc tym samym kluczem. Zwykle za dnia metalowe drzwi oslaniajace szkla sa otwierane, ale czasem i te trzeba otworzyc. Juz a parterze w sieni mamy do wyboru dwie windy. Tej lewej jeszcze nie obczailem, bowiem - mimo iz nie ma zamkow - wyzej wchodzi sie do mieszkania zupelnie innym, nie znanym mi systemem drzwi. Stad tez zawsze kieruje sie ku prawej. Aby zawolac prawa winde nalezy uzyc pierwszego z malych kluczykow. Wsadzic go do dziurki i przekrecic. Nastepnie, juz wewnatrz, nalezy przyblokowac drzwi cialem i uzyc kolejnego z malych kluczykow do wcisniecia guzika "4". Co sie dzieje gdy nie zablokuje sie drzwi albo zablokuje przyciskiem? Delikwent automatycznie zjezdza na dol do garazu. W pierwszych tygodniach nie znalem tego patentu z blokada z wiadomym skutkiem... Juz na wlasciwym pietrze, aby wyjsc z windy nalezaloby otworzyc kolejna metalowa krate, innym zapewne kluczykiem. Na szczescie, jako ze teren jest juz praktycznie nasz, drzwi te tez pozostaja na stale otwarte. Na koniec pozostaja wlasciwe drzwi do mieszkania, ktore w egipskich ciemnosciach otwieram innym ze srednich kluczy... Z obserwacji budynku wnioskuje, ze istnieje rowniez w pelni alternatywna trasa przez tylni garaz, lewa winde oraz drzwi do naszej kuchni. ¡Dios mio!

PS - z innej beczki: Wczoraj ogladalismy zakonczenie "Terminatora". Chlopaki stwierdzili, ze on jest jak Chavez: juz sie wydaje ze to jego koniec, a on wstaje i idzie dalej :)

wtorek, 9 października 2007

Urodziny

W sobote 6 pazdziernika kilka minut po polnocy czasu tutejszego (-6 godzin wzgledem Polski) ukonczylem 23 lata. Nie jest to specjalnie powod do dumy i brakuje juz gdzies tej radosci, kiedy stukaly kolejne -nastki i okragla "dwudziestka", a jednak ta 23. rocznica przyjscia na swiat niespodziewanie ucieszyla mnie znacznie bardziej niz poprzednie.

Kochani! Wielkie dzieki za Wasza pamiec! Moglbym ironizowac, ze Gronek jest cudownym przypominaczem, ale naprawde liczy sie fakt, ze komus sie chce kliknac na link i napisac chocby jedno krotkie zdanie z zyczeniami. Prawde mowiac, nawet nie podejrzewalem, jak wielkiego i pozytywnego kopa dostane otworzywszy skrzynke pocztowa oraz zalogowawszy sie na gronie. Do dzis trudno mi sie pozbierac. W taki dzien jak wtorek - kiedy po weekendzie siadlem przy kompie - czlowiek przekonuje sie, ze powroty maja rownie wazny sens jak wyjazdy. Jeszcze raz dzieki!

Obchody urodzin zaczalem skromnie o 24 w piatkowy wieczor, kiedy ze znajomymi Wenezuelczykami konczylismy spotkanie przy piwie w centrum handlowym. Abuelo, odbywszy pare lat temu w Londynie z dwoma Polkami trening kulturowy, pozyczyl mi nawet "estola", po czym z Lucasem i Antonio udalismy sie do slynnej - w stylu kebaba na Swietokrzyskiej - hot-dogarni znanej m.in. z powodu serwowanych tam"perritos polacos". Przyznam szczerze, ze chociaz nie jestem specjalnym znawca naszej kuchni, nie wydaje mi sie, bym kiedykolwiek w Polsce wcinal bule z serem, cebula oraz pomaranczowa parowka oraz... chipsami.

Z ranca uderzylismy na weekend z Antonio na zachod do jego rodzinnej miejscowosci - Barquisimeto. Tereny na wschod od Caracas, podobnie jak samo miasto, poza wyzsza temperatura niczym specjalnym sie nie wyrozniaja. Trzcina, fabryka rumu, podupadajace osrodki przemyslowe, rafineria, fragment niedokonczonej autostrady w szczerym polu, las tropikalny, pierwszy rzut oka na Morze Karaibskie, 5 roznych bilbordow z wizerunkiem Chaveza na zaledwie 500 metrach drogi... Zainspirowany "Klubem Smakow Azji" oraz kontynuujac peruwianskie tradycje kulinarne skosztowalem podczas calej wyprawy z tuzin nowych dan wenezuelskich od soku z trzciny cukrowej przez kozla w 4 smakach oraz cachape z serem po slodkie "piwo" Maltin i chrupiace swinskie zeberka. Zoladek po zaprawie kondycyjnej w Andach - w znakomitej formie. Ani zielony i potwornie slodki sok z sztywnych jak bambus pedow trzciny ani pachnacy krowimi wymionami ser go nie wzruszyly nawet na moment.

Tyle na razie. W nastepnych odcinkach o:
1) szkole - tak, wyobrazcie sobie, ze zaraz po snie najwiecej czasu mi schodzi nie na pisaniu bloga lecz na nauce. Niestety...
2) korkach - zwanych tu "colas" (w odroznieniu od hiszpankich "atascos"). Wracajac z Barquisimeto przez poltorej godziny przedzieralismy sie od rogatek miasta do centrum. Horror gorszy niz w Jankach,
3) polityce - temat-rzeka, lecz poniewaz obracam sie w wyzszych kregach i przebywam z wyksztalconymi ludzmi, coraz lepiej orientuje w zawilosciach tutejszej polityki ogarnietej ukladem, o jakim nawet w najgorszych snach nie snili bracia Kaczynscy,
4) dziewczynach - jak juz poznam jakichs wspolny mianownik ;)
5) plazy - jak juz bede

piątek, 5 października 2007

Wyborowa - Exquisite Wódka

Wsrod ludzi, ktorzy wyjezdzaja za granice wyrozniaja sie dwie grupy i dwa typy osobowosci. Niektorzy rzuciwszy sie w trybiki kosmopolitycznego zycia swoj zwiazek z krajem ojczystym, jezykiem, rodakami i kultura maja - delikatnie mowiac - w zupie . Ci drudzy, przeciwnie, codziennie zagladaja na onet.pl i ciesza sie kazda napotkana drobnostka nawiazujaca do kraju pochodzenia. Poczucie tozsamosci narodowej. Chyba to mam na mysli.

Ale o czym to ja? Aha! Otoz juz pierwszego wieczoru w Wenezueli wspolokatorzy poczestowali mnie magazynem "Urbe Bikini" (takie przyzwoite pismo dla panow), azebym sobie wyrobil zdanie na temat latynoskich pieknosci. Otwieram gazetke na przypadkowej stronie i normalnie kopara w dol. Na niebieskim jak Morze Baltyckie tle zdjecie pieknej, ksztaltnej... butelki Wodki Wyborowej. Przez dluzsza chwile nie moglem wyjsc z podziwu dla naszej rodzimej slicznotki, zastanawiajac sie jak to sie stalo, ze trafila na rozkladowke jakiejs gazetki wenezuelskiej. Niby slyszalo sie kiedys, ze Francuzi kupili te marke i postanowili ja odswiezyc za granica, ale co innego czytac w Polsce takie newsy gospodarcze, a co innego widziec Wyborowa w wenezuelskim "Urbe Bikini".

W kolejnych dniach okazalo sie, ze zabojady profesjonalnie podchodza do sprawy, bo w kazdym szanujacym sie sklepie Wyborowa mozna dostac. Drugi szok jednak przyszlo mi przezyc w srode wieczorem:

Godzina 21:40. Po prawie czterech godzinach zajec wychodze zmordowany z finanzas conductuales (behavioral finance). W korytarzu macha do mnie Lucas. Juz z daleka widac, ze z jego behavior cos jest nie tak. Metny wzrok i troche belkotliwa mowa zdradzaja, ze pil. Z tego co mowi dociera do mnie, ze prestizowa i znana w calej Wenezueli gazeta "Debates IESA" obchodzi swe 12 urodziny i ze z tej okazji w salonie obok odbywa sie BANKIET. Ale moi drodzy (trampy w szczegolnosci), celowo pisze BANKIET duzymi literami, by odroznic go od tych podwieczorkow, co czasami sie odbywaja na SGHu. Wchodze, a po lewej 2-metrowy afisz z reklama bohaterki tego posta, Wodka Wyborowa. Na stolikach rum, wino, soki, wodka wszystko oczywiscie za darmo dla zaproszonych gosci. Ja co prawda zaproszenia nie dostalem, ale moje chlopaki sa na tyle znani w tutejszym srodowisku akademickim, ze zalapalem sie na ostatki. Impreza przednia, aczkolwiek zal tych nierozpracowanych butelek, co je na koniec kelnerzy zapewne rezdystrybuowali miedzy soba.


Na pamiatke tego zacnego wydarzenia zabralem sobie zestaw podkladek, ktore dumnie prezentuje na ponizszym zdjeciu :)

czwartek, 4 października 2007

Portfel caly wypchany... boliwarami



Wczoraj, czyli tydzien po przyjezdzie, wreszcie wymienilem czesc dolarow na boliwary. Operacja wymiany pieniedzy w Wenezueli stanowi pouczajace doswiadczenie, albowiem Wenezuela jest bodajze jedynym krajem Ameryki Poludniowej, w ktorym funkcjonuje sztywny kurs walutowy. To idace wbrew swiatowym tendencjom rozwiazanie wprowadzono w 2003 roku celem ograniczenia wyplywu dewiz z kraju. Do dzis nie bardzo rozumiem, jak 8. swiatowy producent ropy naftowej oraz kraj przyjmujacy tysiace zagranicznych turystow rocznie moze miec problemy z ucieczka dewiz, ale poki nie zaglebilem sie w temacie bede sie trzymal oficjalnej wersji wladz. Wkrotce po wprowadzeniu nowej polityki dewizowej stalo sie to, czego mozna bylo sie spodziewac od samego poczatku. Kurs oficjalny (1$ = 2150 Bv) i czarnorynkowy (1$ = 5500 Bv na dzien dzisiejszy) kompletnie sie rozjechaly nawet pomimo kilku przeprowadzonym dewaluacjom, a narod zaczal kombinowac, jak by tu nie dac sie wychuchac przez wladze. Dokladnie jak u nas za komuny.
Pieniadze turysci najczesciej wymieniaja u calkiem otwarcie i bezwstydnie dzialajacych na lotnisku cinkciarzy lub na tutejszym placu centralnym ("Dolares, Dolares!"). Z reszta, dolar wobec niestabilnosci boliwara oraz ograniczeniom administracyjnym jest towarem wielce pozadanym przez Wenezuelczykow, totez wielu z nich albo samemu skupuje zagraniczne dewizy albo ma znajomych, ktorzy z checia wymienia. Sankcjami prawnymi - grzywnami i wiezieniem - nikt sie nie przejmuje, natomiast sam temat - jak niemalze kazdy element polityki prezydenta Chaveza - jest szeroko komentowany w rozmowach prywatnych oraz na zajeciach w szkole. Nota bene w ramach jednego przedmiotu mamy za zadanie semestralne opisac szczegolowo jeden przyklad arbitrazu w gospodarce i z tego co sie zdolalem rozejrzec wiekszosc wybranych przez studentow tematow ma zwiazek z nielegalna wymiana dolarow :)
Ilosc banknotow na zdjeciu niestety nie do konca odpowiada ich wartosci, albowiem po latach inflacji najwyzszym nominalem pozostalo czerwone 50.000 boliwarow. Od przyszlego roku wladze wprowadzaja "mocnego boliwara", ktoremu ubedzie trzech zer. I slusznie, bo od tych zer, relatywnych kursow wymiany Bv/$ oraz przeliczania dolarow na zlotowki mam nie lada problem z percepcja cen. Wczoraj np. przez roztargniecie chcialem za loda zaplacic 12.000 i dopiero sprzedawczyni mnie wyprowadzila z bledu, ze tyle to cala paczka kosztuje.

wtorek, 2 października 2007

Ja tu mieszkam

Na dzisiejsze popoludnie nieco sztywniejszy w tresci a bogatszy w formie post nt. mojego obecnego miejsca zamieszkania. Musze sie streszczac, bowiem Liga Mistrzow w tym kraju wypada o zupelnie nieludzkiej porze, czyli o 14:45.

Otoz, jakby ktos mial zamiar namierzyc mnie z satelity celem wyslania Tomahawkow lub eskadry bombowcow, podaje dokladne wspolrzedne geograficzne mojego budynku: lat=10.514923 lon=-66.896632. Graficzna interpretacja tych cyferek znajduje sie na stronie http://www.wikimapia.org/#lat=10.514923&lon=-66.896632&z=12&l=3&m=a&v=2. To jest wlasnie Caracas. Zwroccie uwage na wybrzeze z wyraznie widocznym lotniskiem, pasmo wysokich gor (Park Narodowy Avila) oraz polozona w kotlinie miedzy gorami stolice Wenezueli. Niewielki zoom ukaze wyraznie zarysowana tkanke miejska w formie szachownicy - przede wszystkim w centrum i luksusowej wschodniej czesci - oraz, porastajace niczym pasozyt wzgorza i doliny, okalajace miasto "barrios" (trzeba odswiezyc by fotka sie wyswietlila). Po angielsku "barrio" to slums, o polskim odpowiedniku tego slowa nie slyszalem. Temat barrios - skad sie wziely, kto w nich mieszka i dlaczego - rozwine w kolejnych tygodniach, jak juz bede wiedzial wiecej na temat historii gospodarczej Wenezueli.

Wrocmy jednak do naszej mapki. Jeszcze dokladniejszy zoom ukaze oczom zaprojektowana z typowa dla Francuzow finezja, a zamieszkiwana tradycyjnie przez Zydow, dzielnice San Bernardino. I nasz budynek (na samym celowniku) w 70% zamieszkuja starsze rodziny zydowskie, natomiast nasze mieszkanie na 4. pietrze wynajmowane jest dla odmiany od rumunskiej... Zydowki o swoisko brzmiacym niektorym z nas nazwisku - Siguelboim :). Tuz obok miesci sie siedziba Goethe Institut, a za nia budynek IESA, z ktorego w tej chwili nadaje. Z okna od poludniowej strony wystaje reka, ktora Wam obecnie macham ;) U gory natomiast widac mistyczna Avile, na ktora juz od przybycia ostrze sobie zeby i kijki trekkingowe.

Stosunkowo niewielka odleglosc do szkoly (5 minut na piechote) komplikuje fakt istnienia niewielkiego "klina" barrio, ktorego "ostrze" konczy sie na ulicy tuz przy naszym budynku. Z tego tez wzgledu chlopaki zawsze do i ze szkoly udaja sie samochodami, chociaz za dnia ponoc nic przechodniowi nie grozi. Las Erasos doskonale widac z satelity oraz z balkonu:




Ponizej zamieszczam garsc fotek z mieszkania. Dysponujemy przestronnym salonem (zapraszam!), a ja malym pokojem na zapleczu kuchni, ktory w dawnych czasach musialy zamieszkiwac gosposie :)




PS - Zamiescilem tez czesc fotek z poprzedzajacego Wenezuele wyjazdu do Peru.
Pojawily sie rowniez na necie fenomenalne zdjecia Michala

poniedziałek, 1 października 2007

Fin de semana

Pierwszy weekend w Caraca´h (Wenezuelczycy podobnie jak Andaluzyjczycy rzadko kiedy zaprzataja sobie glowe wymawianiem "s") za mna. Sobota i niedziela przebiegly zdecydowanie spokojniej od piatku. Chlopaki troche mnie powozili po miescie pokazujac zarowno luksusowe dzielnice rezydencjalne jak i otaczajace miasto "barrios", do ktorych lepiej samemu sie nie zapuszczac. Zwiedzilismy tez: kilka centrow handlowych - niczym sie nie roznia od amerykanskich czy nawet naszych rodzimych odpowiednikow, kino - "Zbrodnia doskonala" z Anthony Hopkins`em (polecam), areperie - gdzie sprobowalem lokalnego przysmaku, czyli podobnej do kebaba arepy, stacje benzynowa - gdzie za 3000 bolivarow zatankowalismy 42 litry wachy (1USD oficjalnie = 2150 bolivarow, 1 USD czarnorynkowy = 4500 bolivarow), oraz dom Emilio, ktory obchodzil wlasne swoje 30 urodziny (Emilio, nie dom :)). Na nude wiec nie moglem narzekac. Rowniez w niedziele sporo czasu spedzilismy ogladajac Rockiego II. Okolo 13:00 ze zmartwieniem przczytalem w gazecie, ze o 11:00 byl sie zaczal program "Alo presidente", w ktorym Chavez co tydzien wyglasza swe plomienne mowy do narodu. Chlopaki na to wybuchli smiechem i przelaczyli na wlasciwy kanal mowiac, ze to dopiero poczatek. I rzeczywiscie. Poznym popoludniem, jak juz bylismy dawno po obiedzie i zwiedzaniu miasta Antonio skaczac po kanalach radiowych namierzyl ciag dalszy monologu prezydenta! 6 godzin! Niebywale!

Na koniec pare slow o moich wspollokatorach, z ktorymi przyszlo mi mieszkac. Chlopaki maja po 30-kilka lat, nie jestem ich pierwszym chlopakiem z wymiany zagranicznej ;), tak wiec maja doswiadczenie pedagogiczne w opiece nad studentami. Ponadto sa bardzo pomocni i zyczliwi, dzieki czemu ma aklimatyzacja tutaj przebiega o wiele latwiej niz gdybym musial samemu do wszystkiego dochodzic (doslownie i w przenosni). W Wenezueli podobnie jak w Stanach bez samochodu jak bez prawej reki, tak wiec praktycznie wszedzie gdzie potrzebuje, jestem wozony. A ze benzyna jest tania i chlopaki lubia jezdzic - korzystam.

Lucas, 34, pochodzi z goracej Barcelony (tej wenezuelskiej). Tam tez mieszkaja jego zona i 2-letnia corka. Przez 10 lat prowadzil zajecia na uniwersytecie z coporate finance, a dzis mial miec rozmowe w sprawie kolejnej pracy. Lucas zdecydowanie najwiecej swego czasu mi poswieca. Wielki szacun i pozdro.

Antonio, 3-, z Barquisimeto to potomek pary portugalczykow. Rowniez wyluzowany, chociaz ze wzgledu na to ze jego terenowym Fordem wszedzie sie rozbijamy - nie pija alkoholu. Antonio pracuje w firmie konsultingowej i z tego co zrozumialem pomaga wdrazac firmom mocno lansowane przez obecne wladze koncepcje "responsabilidad social", w ramach ktorych czesc swoich zyskow firmy maja przeznaczac na cele spoleczne.

Larry, 3-, to pochodzacy z gorzystego i porosnietego dzungla niebezpiecznego pogranicza wenezuelsko-kolumbijskiego typ o azjatyckich rysach twarzy. Z Larrym mam najslabszy kontakt, bo po pierwsze - jest najmniej rozmowny, a po drugie - przy wymowie nie otwiera zbytnio buzi, tak wiec nasze rozmowy ograniczaja sie w zasadzie do pojedynczych slowek, albo moich monologow. Mimo tego Larry tez jest spoko.

Jacek, 23, z Warszawy, to polak z krwi i kosci. Na http://www.jaceks.gsi.pl/ wiecej info na jego temat :)