wtorek, 12 lutego 2008

post scriptum

Dnia 12 lutego 2008 o godzinie 12:20 opoznionym lotem BA 846 autor tego bloga postawil noge na plycie Portu Lotniczego Warszawa-Okecie im. Fryderyka Chopina i tym samym zakonczyl oficjalnie swa prawie polroczna tulaczke po Ameryce Poludniowej i rozpoczal kolejny etap swego zycia, tym razem juz w spowitej mgla i lutowa szarowa ojczyznie.

Zaczelo sie jak u Kafki. Jeszcze przed otwarciem drzwi Airbusa brytyjski pilot przez mikrofon rzucil uszczypliwa uwage na temat oddawanego juz od 3 lat Terminala 2 warszawskiego lotniska. Tak, tak, Moi Mili, ten never-ending story ciagnie sie juz od grudnia 2005 roku i jego konca nie widac.

Potem bylo jeszcze gorzej. Podstawiony pod schody autobus po zebraniu wszystkich raptem 50 pasazerow, zamknal drzwi, zrobil petelke wokol samolotu i... otworzyl drzwi 7 metrow dalej, tuz po drugiej stronie wyznaczonej na plycie drogi technicznej biegnacej wzdluz sciany budynku. Zglupieni ludzie nie wiedzieli, czy smiac sie, czy plakac z powodu tego proceduralnego cyrku. Ale nic to - pomyslal bohater :) - i skierowal sie szybkim krokiem do maszyny wypluwajacej bagaze. Stal tam i stal, ludzie przychodzili i odchodzili, walizy i plecaki stukaly o bande tasmociagu, lozyska mile terkotaly. Az nagle zrobilo sie zupelnie pusto i cicho. Tak cicho, ze nawet jedyna osoba pozostala przy maszynie - mala dziewczynka o blond wlosach wracajaca ze swa rodzina z Filipin - musiala uslyszec mimowolne wyrazona mysl bohatera. "K...a!". Juz nie tylko waliza, ale i plecak przepadly w drodze!

W biurze bagazy zagubionych urocza pani dodala jednakze otuchy. Plecak zostal zlokalizowany w Londynie i mial przybyc nastepnym lotem do Warszawy, a dalej kurierem do domu autora. I tak tez sie stalo, chociaz po odpieciu dziwnie wykreconej klapy, wyciagnieciu z rozgrzebanego wnetrza saczacej sie butelki rumu oraz dziwnego kawalka papierku wnet wyjasnila sie przyczyna opoznienia. Papierek byl bowiem wizytowka amerykanskiej Transportation Security Agency, szeroko krytykowanej jednostki Departamentu Bezpieczenstwa Narodowego (Department of Homeland Security). Ulotka informowala, iz bagaz ten zostal poddany losowej kontroli zawartosci, w wyniku ktorej zostal recznie otwarty i przeszukany. Za ewentualnie uszkodzone zamki agencja nie przepraszala. Za rozpieczetowanie i (wadliwe) zalakowanie butelki przewozonego z Wenezueli rumu rowniez nie. Za ujecie kilku kropel pozostawionej w piersioweczce tequili podobnie, bo z pewnoscia jakis - przepraszam znow za wyrazenie - wasaty Murzyn w uniformie nie odmowil sobie lykniecia cudzych procentow za wspolne zdrowie amerykanskich obywateli.

Z drugiej strony moze rzeczywiscie w deklaracji wjazdowej w polu "countries visitied prior to this trip to the US" nalezalo wspomniec te wszystkie republiki bananowe, a nie jedynie ograniczac sie do Peru :)

W kazdym razie wrocilem. Powitany usciskami przez rodzine i chlebem i sola przez trampowy komitet powitalny (Koshi, Emilka, Wilek i Michal - wielki "Szacun i Pozdro" dla Waszej czworki), ogolocony przez DHL i TSA z wszelkich dobr materialnych, ale za to z bagazem bezcennych doswiadczen, po raz ostatni pragne podziekowac Wam wszystkim za okazane wsparcie i pomoc w edycji tego bloga, bez ktorych z pewnoscia moj zapal wypalilby sie slomianym ogniem w pierwszych tygodniach wenezuelskiej przygody. Wszystkim zainteresowanym Wenezuela oczywiscie chetnie sluze informacja na temat tego bezwatpliwie pieknego i niesamowitego lecz strudzonego walka z wlasnymi nagromadzonymi przez lata problemami kraju.

Do uslyszenia i...

"Gracias...totales!"

niedziela, 10 lutego 2008

Zegnaj, Ameryko!

Zachod slonca w Limie

- 11:00 godzin, a ja bez biletu :/

Do wylotu 11 godzin. Nawet mialem pomysl na napisanie czegos podnioslego, poetyckiego i patetycznego z tej okazji, niemniej jednak brutalna rzeczywistosc sprowadzila mnie na ziemie.

Wyjezdzajac na niemalze pol roku do Ameryki nie sposob bylo sie spakowac w jeden 71-litrowy plecak turystyczny, totez chcac nie chcac zmuszony bylem zabrac ze soba rowniez jedna walize z ciuchami i innymi gratami majacymi niewiele wspolnego ze zdobywaniem wulkanow i szalonymi autobusowymi podrozami po kontynencie. Waliza ta, rozmiarow najwiekszego dopuszczalnego bagazu podrecznego, od poczatku wyjazdu byla dla mnie kula u nogi i stanowila dla mnie nie lada problem zarowno na przelomie sierpnia i wrzesnia (kiedy podrozowalismy po Peru) jak i podczas powrotu z Caracas do Limy.

Pod koniec stycznia, w przededniu wyjazdu z Caracas upchnalem w nia wszystkie eleganckie ciuchy, ksiazki, dokumenty, pamiatki itp. i za posrednictwem DHLu wyslalem ja precz do Limy. Miala dotrzec w ciagu 3 dni do tutejszej centrali, a ja zaraz po przyjezdzie mialem przedzwonic do firmy i ustalic warunki odbioru, by juz zarowno z waliza jak i plecakiem odleciec do Najjasniejszej Rzeczpospolitej.

O godzinie 15:30 w sobote zglosilem sie osobiscie do pobliskiego oddzialu DHLu, tylko po to, by dowiedziec sie, ze centrala w soboty pracuje jedynie do 14, a w niedziele wcale w zwiazku z czym nie moga nic w tej sprawie zrobic. Sytuacja zaczela sie rysowac nieciekawie biorac pod uwage fakt, ze wylot mam w poniedzialek o 7:50 rano. Pani w okienku po moich prosbach i naleganiach zaczela wydzwaniac najpierw oficjalnymi kanalami, a gdy nikt nie odbieral nieoficjalnymi, probujac dowiedziec sie co z tym fantem zrobic i przede wszystkim - gdzie fizycznie znajduje sie moja waliza. Okazuje sie bowiem, ze super wyszukane "tracing&tracking" systemy sledzenia przesylek owszem pokazuja date i godzine, kiedy walizka zostala przyjeta w Caracas, kiedy trafila na tamtejsze lotnisko, kiedy wyleciala do Panamy, kiedy trafila do centrali w Limie i kiedy wpadla w rece celnikow, ale paradoksalnie nie potrafia odpowiedziec na pytanie, pod jakim adresem obecnie jest. Po godzinie wydzwaniania i konsultacji zostalem zapewniony, ze w niedzielny (dzisiejszy) poranek ktos sie ze mna skontaktuje w tej sprawie. Wracajac zas do hostelu jeszcze raz cisnienie mi podskoczylo gdy uswiadomilem sobie jeszcze jeden, baaaaaardzo istotny fakt - uznajac przesylke kurierem za bardziej bezpieczna niz towarzyszacy mi w podrozy przez Wenezuele, Kolumbie, Ekwador i Peru plecak, w Caracas moj bilet powrotny do Polski spakowalem przezornie do... walizki. Super. Ale to nie koniec historii.

Dzis, w niedzielne popoludnie ok. 17 z mocno bijacym sercem i drzacymi rekami przekroczylem prog hostelu. Walizy nikt nie dostarczyl. Nikt do hostelu nie dzwonil. I nikt z DHLu nic mi nie wyslal na maila. Juz o 17:30 bylem kolejny raz w "kanciapie" DHLu. Ponoc jakas kobita z upowaznieniami ma w trakcie nocnej zmiany sprawdzic prawdopodobne miejsce skladowania mojej przesylki. Ponoc jest mozliwe - w przypadku jej zlokalizowania - przekazanie jej jakims sposobem do hostelu lub bezposrednio na lotnisko. Ponoc maja sie odezwac tej nocy do mnie.

Mija 21:30. I nic. Jedyne pocieszenie, ze British Airways posdrednio potwierdzaja na swych stronach internetowych moje przypuszczenie, ze papierowy bilet nie jest konieczny do odprawy. Pytanie, czy te gwarancje beda rowniez obowiazywac w Limie na lot American Airlines. I czy pozniej w Miami i Londynie dam rade namierzyc kolejne loty bez biletu i jakiejkolwiek wydruku ze szczegolami dotyczacymi przesiadek.

DHL ma jeszcze 8 i pol godziny. Ja zas juz naprawde chcialbym byc w samolocie w drodze do kraju. Bardzo.

sobota, 9 lutego 2008

Panamericana do Limy

Do Limy dotarlem po 20 godzinach jazdy luksusowym 2-pietrowym autobusem. Po raz pierwszy w zyciu - ryzykujac utrate watpliwej klasy filmow pokazywanych w drodze - poprosilem o bilet w pierwszym rzedzie, tzw. panoramico. Polecam.





W Ameryce Poludniowej podstawowym srodkiem komunikacji miedzymiastowej jest autobus. Nieliczne linie kolejowe wymagajace dofinansowania ze strony panstwa zostaly generalnie pozamykane wobec niewielkich mozliwosci finansowych tych badz co badz biednych krajow, natomiast bilety lotnicze nadal dostepne sa jedynie waskiej czesci spoleczenstwa. I odwrotnie jak w Polsce, gdzie panstwowy PKS pozostawal wiecznie w cieniu kolejowego molocha, w Ameryce wolna konkurencja prywatnych firm przewozowych swietnie sie sprawdza. Po pierwsze, floty firm skladaja sie z autobusow o standardzie o jakim w Polsce mozna by tylko pomarzyc. Po drugie, rzeczywiscie istnieje konkurencja cenowa pomiedzy przewoznikami. Po trzecie - wygoda. Pomiedzy glownymi miastami non-stop kursuja autobusy, totez w praktyce wystarczy w ciemno przyjsc na dworzec, gdzie specjalnie zatrudnieni "stacze" czy tez "krzykacze" w mig czlowieka wylowia z tlumu i skieruja do wlasciwego autobusu, ktory odjedzie maksymalnie w ciagu pol godziny. Dla przykladu podczas mojej ponad 24-godzinnej podrozy z Meridy do Limy z 3 przesiadkami nie mialem czasu zjesc normalnego posilku i w ostatnim autobusie prawie z glodu umieralem.

Kocham pociagi, ale trzeba przyznac racje zwolennikom transportu drogowego, ze jest po prostu i tanszy i bardziej efektywny.

Granica

Granica ekwadorsko-peruwianska to jakas paranoja. Dwa kraje stoczyly ze soba trzy wojny o nieurodzajne pustynie i kawalek rownie malo uzytecznej dzungli i mimo iz dzisiaj oba narody zyja w zgodzie, poklosie wojen mozna obejrzec przekraczajac granice. Ekwadorski urzad imigracyjny znajduje sie na jakims odludziu kilka kilometrow za glownym miastem przygranicznym (Huaquilla). Podobnie ma sie polozenie peruwianskiego odpowiednika urzedu wzgledem peruwianskiego miasta (Tumbes). Granica zas przebiega w ktoryms niezauwazalnym miejscu, rownie daleko oddalonym od obydwu placowek. Na dodatek, by sie dostac na terminal w Tumbes, najpierw trzeba dojechac "pierdzi-kolkiem" (jak to wyglada - na slajdowisku) kawalek do prowizorycznego przystanku, gdzie zatrzymuje sie ten oto autobus:


Oczywiscie wszystkie miejsca (2 placowki graniczne, przejscie graniczne, terminal prowizoryczny, terminal glowny) sa oddalone od siebie nawzajem o kilka kilometrow, co stwarza wrecz idealne warunki dla dzialalnosci taksowkarzy-naciagaczy. Niewiedza i zwykle klamstwa doprowadzily mnie do straty co najmniej 3 dolarow na tejze smierdzacej gnijacymi resztkami organicznymi oraz nawiedzonej przez inwazje much granicy. Fe!!!

Ekwador

Ekwador. Nazwa malutkiego poludniowoamerykanskiego kraju znanego z glownie z wulkanow i bananow (a moze: bananow i wulkanow) w sercu kazdego szanujacego sie kibica pilki noznej wywoluje sluszne poczucie wstydu i upokorzenia narodowego. Bedzie bolalo rozdrapywanie starych ran, ale musze:

9 czerwca 2006, godz. 21.00, stadion w Gelsenkirchen. Rosli bialo-czerwoni staja naprzeciwko krepej i atletycznej reprezentacji kraju, ktory po raz drugi w historii zakwalifikowal sie do Mundialu. Nasi musza ten mecz wygrac, uwzgledniajac przyszle wielce prawdopodobne porazke z Niemcami i wygrana z Kostaryka. Polscy kibice skandują "Gracie u siebie". I stalo sie najgorsze. W 24. minucie Tenorio. W 80. - Delgado. A w 93. gwizdek sedziego dobily slaniajacych sie na kolanach bialo-czerwonych praktycznie przekreslajac szanse na wyjscie z grupy.

Dobrze pamietam ten dzien. Siedzialem w madryckim barze saczac piwo z przypadkowo spotkana Polka i noz mi sie w kieszeni otwieral jak w 24, 80 oraz 93 minucie z kuchni wybiegala gruba Ekwadorka i tasakiem w reku wymachiwala skaczac przed telewizorem...

Ale to nie wstyd, lecz zwyczajnie brak czasu ograniczyly moja wizyte na terytorium Ekwadoru do zaledwie 36-godzin, a w praktyce poza autobusami i przymusowym noclegiem w przygranicznym Tulcanie (3 USD za pokoj!!! Raj na ziemi!!!) dane mi bylo jedynie przez kilka godzin pospacerowac po stolicy kraju - Quito (2 USD za obiad tuz przy glownym placu miasta!!! Raj na ziemi!!!). Starowka Quito, o czym nie wiedzialem wczesniej, zaliczana do dziedzictwa ludzkosci przez UNESCO rzeczywiscie robi spore wrazenie, co z reszta widac na ponizszych zdjeciach. A juz kompetnie mnie rozbroil palac prezydencki otwarty niedawno dla publicznosci. I jak za komuny - zobaczlem kolejke ludzi, przeczytalem gdzies z boku "entrance free", dostalem jakas obraczke z godzina, a dopiero po fakcie zaczalem pytac kolejkowiczow: "Señora, a do czego ta kolejka?". Nieco pozniej w tym samym miejscu natknalem sie na innego rodzaju zgromadzenie, czyli manifestacje niskich rdzennych Ekwadorczykow zdaje sie przeciwko korupcji. W szczegoly sie nie zaglebialem, bowiem czas gonil, a protestow/wiecow/strajkow juz sie sporo naogladalem (rowniez dzien wczesniej w przygranicznym kolumbijskim Iquitos strajkowali busiarze).

Tym razem tylko 45 minut postoju


W autobusie


Gabinet Rady Ministrow Republiki Ekwadoru


Bazylika w Quito


Juan Pablo II


Palac prezydencki za dnia...


... i noca


Quito noca

piątek, 8 lutego 2008

Pozegnanie z Kolumbia

Jak obiecalem, tak zamieszczam. Naprawde niesamowite jest w Ameryce Poludniowej to, ze gdziekolwiek sie ruszysz, trafiasz na afisze propagandowe, manifestacje, strajki itp. Czuje sie, ze ten kontynent zyje, ze ludziom rzeczywiscie zalezy, ze wciaz wierza:







Manifestacja przeciwko FARC nieco zmodyfikowala moje i tak juz zmienione plany. Od dawna bowiem ostrzylem sobie zeby na jakies kolumbijskie lub ekwadorskie szczyty. W koncu kto jak kto, ale ja bym nie przepuscil takiej niepowtarzalnej okazji :) Pierwotnie wiec mial byc polozony w odleglosci rzuta kamieniem od miasta Pasto Wulkan Galeras. Niestety, 18 stycznia uspiony tymczasowo potwor zaczal sam z siebie rzucac kamieniami i lawa na tyle intensywnie, ze konieczna stala sie ewakuacja 8000 ludzi z okolic Pasto. O wszelkim trekkingu mozna bylo wiec zapomniec.

W odwodzie pozostawal inny szczycik, 4650-metrowy rowniez "lekko" aktywny wulkan Puracè. Krotka (i nieco przypadkowa) wizyta w biurze Parques Nacionales, zakupy w supermarkecie, 2 godziny jazdy i nagle znalazlem sie w innym swiecie. Nieprzespana noc w odlatujacym namiocie, 4 godziny intensywnego podejscia i oto gdziem sie znalazl: sam, zmeczony, przewiany i przemoczony.






poniedziałek, 4 lutego 2008

4 niewymowne (FARC)

W ostatnich dniach wybralem sie na kolejny off-road, tym razem przez lancuch Andow z uroczego kolonialnego do Popayanu do nieco zapyzialego San Agustin. Szeroko rozreklamowane kamienne figurki oraz - najwieksze dziedzictwo epoki prekolonialnej w Kolumbii - po tych wszystkich cudach-niewidach widzianych w Peru oraz najwyzsze w kraju wodospady - po Salto Angel - jednakze nie robia specjalnego wrazenia.





Dostac sie do San Agustin stanowi niezla meczarnie dla... tylka. Mimo ze oba miasteczka dzieli okolo 150 km, autobus kreta i wyboista droga "mknie" przez dzungle jakies 6-8 godzin. Na miejscu jedna z glownych atrakcji turystycznych stanowi calodniowa wycieczka jeepem po miejscach ze wspomnianymi figurkami. Innymi slowy kolejne 6-8 godzin spedzone na wybojach. Mimo zmeczenia (a moze wlasnie z powodu zmeczenia) postanowilem udac sie jeszce tego samego dnia w nocna podroz powrotna do Popayanu. Podroz noca po tej trasie generalnie jest mocno odradzana przez moj przewodnik i jeszcze pare lat temu nalezala do jednych z bardziej ryzykownych w kraju. Zrobiwszy jednak wywiad srodowiskowy okazalo sie, ze obecnie partyzantow w tej okolicy juz nie ma i ze "spokojnie" mozna jechac. No wiec trzeba bylo mi jeszcze raz spiac poslady i poddac sie meczarniom, jednak tym razem z braku miejsc nie na siedzeniu lecz na skrzyni po piwie obok kierowcy...

Ponizej most na trasie Popayan-San Agustin oraz widziane przez dziure resztki poprzedniej wysadzonej przez FARC-istow przeprawy:



A skoro mowa o FARCu. Za doslownie 5 minut w calej Kolumbii odbeda sie marsze przeciwko przemocy, porwaniom i partyzantce. Lece wiec zobaczec popayanskie obchody. Zdjecia nastepnym razem :)

piątek, 1 lutego 2008

Komu koksu komu, bo jade do domu :)

(...) u nas po staremu. Stary ojciec mówi żeby Cię uściskać i dać
błogosławieństwo na drogę. Przywieź trochę koksu z Kolumbii jak będzie w
promocji:) Uważaj na siebie. Ściskamy

Takiego krotkiego maila otrzymalem pare dni temu od kochanego braciszka. Jesli ktos jeszcze jest zainteresowany, zbieram zgloszenia w komentarzach ;)

Kolumbia. Jakze bledne wyobrazenie o tym kraju maja obcokrajowcy. Lata przemocy - zwanej tu nawet epoka "la violencia" - i pozniejsze filmy amerykanskie pokroju Rambo i Commando doprowadzily do utarcia w swiadomosci ludzi wizji Kolumbii jako upiornego narko-panstwa targanego wojna, ogarnietego chaosem i walka karteli kokainowych. Tak to zwykle bywa, ze ludzie do krajow, nacji, osob, rzeczy i zjawisk im nieznanych przyklejaja "latki" i przyporzadkowuja stereotypy, ktore czasem znacznie mijaja sie z rzeczywistoscia. I ja musze przyznac, ze kiedy mi powiedziano: "Wenezuela. Jedziesz czy zostajesz w Warszawie?" mialem przed oczasmi jedynie obraz Chaveza, telenoweli, ropy naftowej i rajskich plaze. Zas cala ma wiedze na temat Kolumbii w owym czasie mozna bylo zawrzec w trzech rzeczownikach: koka, dzungla, wojna.

Z drugiej strony trzeba miec na uwadze, ze obecny wzgledny spokoj i lad w Kolumbii to kwestia zaledwie ostatnich kilku lat. W 1998 roku, kiedy w kraju nadal lala sie krew, do wladzy doszedl Andres Pastrana. Nowy prezydent z miejsca rozpoczal negocjacje z partyzantkami i oddal w ich kontrole cale polacie niedostepnej kolumbijskiej dzungli, a co gorsza - rzad Bogu ducha winnych spolecznosci zamieszkujacych poludniowo-wschodnia Kolumbie. Po tym jednak jak w strefie zdemilitaryzowanej zapanowal chaos i bezprawie, a partyzanci zaczeli grasowac po przedmiesicach Bogoty, w 2002 Pastrana powrocil do poprzedniej twardej polityki bezpieczenstwa. Za prezydentury Alvaro Uribe, obecnego wielce charyzmatycznego i popularnego prawnika z Medellin, wojna zostala zepchnieta do glebokiej dzungli i obejmuje jedynie kilka procent ogromnego terytorium kraju. Kolumbia zaczela awansowac nie tylko ekonomicznie lecz i spolecznie. Przestepczosc wyraznie spadla, porwania staly sie rzadkoscia, a do Medellin, gdzie jeszcze w 1995 roku lala sie krew na ulicach (polecam cykl reportazy Jerzego Suchockiego, "Na szlaku koki") przyjezdzaja wizyty urzednikow Caracas obserwowac, jak zdecydowanymi dzialaniami mozna zupelnie odmienic oblicze miasta w ciagu zaledwie dekady. Dzis Medellin jest ponoc - niestety nie dane mi bylo zobaczyc - jednym z piekniejszych miast w Kolumbii i jak grzyby po deszczu powstaja hotele i cale zaplecze turystyczne.

Kolumbia stala sie krajem jak kazdy inny, aczkolwiek golym okiem widac, ze wojna nadal trwa. Wczoraj postanowilem nieco zbczyc z trasy Panamericany i udac sie w nieco mniej ucywilizowane rejony, na wschod od Cali do polozonej nad Pacyfikiem Buenaventury oraz zaszytej w glebi dzungli murzynskiej osady San Cipriano (Pisze "murzynskiej", bo w polityczna poprawnosc ani w zawile gramatyczne konstrukcje nie chce mi sie bawic. Bez urazy wszystkim czarnoskorym czytelnikom ;)). Kilkudziesiecio-kilometrowy odcinek drogi przez dzungle, byl tak obstawiony wojskiem i policja, jak u nas Trasa Lazienkowska podczas pielgrzymki papieza. Serio. Co kilometr, na skrzyzowaniu, przy poczcie, szkole, w wiosce - wszedzie takie same pary lub trojki zolnierzy.

Gdy tylko wysiadlem z rozklekotanego autobusu w Cordobie, wiosce zywcem przeniesionej z Afryki, wnet mnie obskoczylo trzech Murzynow. "Amigo! Amigo! Come with me! Ven conmigo!" - zaczeli sie przekrzykiwac. Ja na to, widzac ze naprawde sa rozemocjonowani spokojnym glosem: "Tranquilo, tranquilo, esperen un rato". Wtem nagle, wydaje mi sie, ze bez specjalnej przyczyny, jeden z nich wzial zamach i... strzelil z piachy swego rywala w zeby. "Kurwa! Que pasa? Que es esto? Tranqulense!" Az mnie zamurowalo. Napiecie jeszcze wyraznie nie opadlo i gdy zaczeli znow zabiegac o moje wzgledy poszkodowany nagle wzial zamach i... pierdu w pysk kolege po czym w bieg. Uderzony oczywiscie od razu rzucil sie w pogon, a ja zostalem sam z najspokojniejszym oferentem oraz kilkoma rownie zszokowanymi gapiami. "Kuzwa, gdzie ja do cholery wyladowalem? W okol dzungla banany, zapyziala wiocha przede mna, z tylu Trasa Lazienkowska podczas wizyty papieza, przy mnie dwoch Murzynow pierze sie po ryjach z mojej przyczyny, a autobus juz odjechal...". No ale nic. Wzialem glebszy oddech i podreptalem z gosciem w dol na "stacje" do jego wehikulu. Brujitas, bo tak ponoc zwa miejscowi wynalezione przez jakiegos bialego z Medellin i bedace glowna atrakcja San Cipriano pojazdy, skladaja sie z: motocyklu, drewnianej platformy, stalowych kolek i lozysk. Cudko to osiaga predkosc nawet do 70 km, posuwajac zwawo po starym torowisku i skrzypiac niemilosiernie. Dodatkowego uroku dodaja niezwykle panoramy dzungli oraz bryza powietrza, ktore na tej wysokosci geograficznej zdaje sie przyklejac do ciala i oblepiac jego kazdy centymetr nieznosna tropikalna wilgocia.







W drodze powrotnej zahaczylem rowniez o Buenaventure. Kolumbijskie miasto wyrozniajace sie czarnoskora populacja, polozeniem nad Oceanem oraz ubostwem. Ocean w tym miejscu podczas odplywu sprawia rownie nieciekawe wrazenie jak sama osada, totez po skosztowaniu soku z guanabana (rajski owoc, zdaje sie) wysuszeniu butelki browara i gadce z kilkoma miejscowymi na betonowym molo, powrocilem do Cali.

Dzis natomiast zrobielem sobie dzien wolny od budzika, autobusu, zwiedzania i gonienia w pietke. Nalezy mi sie, po wytezonym tygodniu podrozowania :D

wtorek, 29 stycznia 2008

Bogotá

Kolumbia oraz jej stolica po 4 miesiacach pobytu w Caracas robia piorunujace wrazenie.

Po pierwsze, okazuje sie, ze jednak ten latynoski chaos da sie jakos ogarnac i opanowac, czego przykladem jest swietnie sprawdzajacy sie system komunikacji miejskiej (autobusy Transmillenio jezdzace po wydzielonych ulicach), wydzielone sciezki rowerowe, sprzatane smieci, itp.




Po drugie, bezpieczenstwo. W obliczu toczacej sie od dziesiecoleci wojny domowej bezpieczenstwo obywateli jest absolutnym priorytetem obecnych wladz, totez praktycznie na kazdym rogu w miescie stoja uzbrojone po zeby pary zolnierzy. Po zadbanym historycznym centrum spaceruja masy mlodziezy, w finansowej dzielnicy jak w kazdym cywilizowanym miescie podazaja chodnikiem tlumy garniakow, wojskowi i policjanci na tyle wzbudzajacy zaufanie, ze nawet mozna aparat wyciagnac i zdjecie zrobic. Do tego juz nie trzeba sie co 10 sekund odwracac, wieczorem wyglada na to, ze mozna spokojnie wyjsc na ulice i nie ma w tym nic zlego. Inny swiat.


Po trzecie, ludzie. Prawda jest, to co przyznaja Wenezuelczycy i o czym zapewnia na swych stronach przewodnik. Kolumbijczycy sa ludzmi niezwykle uprzejmymi, uczynnymi i towarzyskimi. Wszedzie "Si, señor", "A la orden", "Que desea?". Niestety, generalnie nie do porownania z powszechnym w Wenezueli olewnictwem i niekiedy chamstwem.

Po czwarte, jakos dziwnie brakuje czerwonych propagandowych graffiti, billboardow, hasel "construyendo socialismo bolivariano", wizerunkow Chaveza co 2 kroki... To tak mozna zyc?

Bogota mnie urzekla. Urzekla swa... normalnoscia.

Kolumbia na wariackich papierach

Ide jak burza. Ide predzej niz jestem w stanie to ogarnac. Przekraczam sam siebie, a czynami jestem juz o dwa kroki naprzod przed swiadomoscia, ktora najzwyczjaniej nie nadaza nad biegiem wydarzen.

Po pozegnaniu Czechow i Abuela w Meridzie odwiedzilem jeszcze tego wieczora najwieksza na swiecie lodziarnie (ponad 900 smakow).


Zaczalem konserwatywnie - malta, likier z rumu i owies poszly na pierwszy ogien, a wlasciwie jezyk. W miare jedzenia mimo pelnego zoladku zaczalem jednak zalowac, ze nie pojechalem po bandzie i nie wybralem bardziej egzotycznych smakow. Chwila odpoczynku i namyslu i w reku trzymalem rozek z dwoma kulkami o smaku... Tajemnica do slajdowiska! Podpowiem tylko, ze obydwa znajduja sie w zamrazalce prezentowanej ponizej.



Z rana ruszylem. Carrito na terminal, 5 minut przerwy, 7 godzin w autobusie do San Cristobal, 5 minut przerwy, 1,5 godziny w carrito do San Antonio, tam godzina na zalatwianie pieczatek i wymiane pieniedzy, szybki marsz przez most graniczny, KOLUMBIA!!!


Po drugiej stronie granicy kolejne pieczatki, kolejny juz carrito na obskurny terminal w Cucucie, dziad zalatwiajacy bilet, kolejne wsiadanie do ruszajacego autobusu, 15 godzin jazdy y BOGOTA. Zeby nie swietny przewodnik Lonely Planet i znajomosc hiszpanskiego pewnie bym jeszcze w tej chwili tkwil na terytorium Wenezueli

Dosc powiedziec, ze jak wreszcie usiadlem spokojnie w ostatnim autobusie, nie bylem juz pewien, gdzie ja jestem, ktora godzina, ile mam pieniedzy, jak sie tu dostalem, jak sie nazywam...

czwartek, 24 stycznia 2008

To juz jest koniec

Nie spalem dzis zbyt dlugo. Czy to przez cisnienie w pecherzu po wczorajszym piwe? Boloacy zoladek nieprzywykly do Big-Maka o wieczorowej porze i tortilli o polnocy? Przerazliwe zimno, ktore od paru dni nie pozwala juz w krotkich spodenkach chodzic po pieczywo i gazete? Niewygodne lozko wzbudzajace tesknate za swym wlasnym katem? Niespokojne mysli o walizce, ktora trzeba nadac do Limy, zostawionym w Ciudad Bolivar swetrze, co mial przyjechac do Caracas autobusem, praniu i paszporcie do odebrania z konsulatu kolumbijskiego? Chec pozegnania sie z Lucasem i Larrym zanim wyjda do pracy?

Za 2 godziny ostatecznie opuszczam Caracas, wpierw jadac na weekend do Méridy z Czechami i Rafaelem, a potem juz samotnie: Kolumbia, Ekwador, Peru, Lima i home sweet home Terminal 1 Warsaw Frederic Chopin Airport 12 lutego o 11:40. Postaram sie z trasy nadal nadawac jakies znaki zycia, niemniej jednak na kolejna relacje ze stolicy Wenezolandii trzeba bedzie poczekac do 22 IV 2008, kiedy to wedlug wstepnego harmonogramu poprowadze na SGHu slajdowisko poswiecone temu krajowi. Tydzien wczesniej zas zaprezentujemy nasze zdjecia z Peru.

A czym dla mnie bylo te prawie pol roku w Ameryce Poludniowej? Przygoda zycia. Pewnie ostatnim momentem mojej beztroskiej mlodosci. Wolnoscia. Podobnie jak 1,5 roku temu w Hiszpanii zegnajac sie zastanawiam sie nad tym, ze czlowiek odjezdza, a zycie w Madrycie, czy w Caracas bedzie toczyc sie dalej swoim torem. IESA przyjmie kolejnych studentow, w naszym "la mansion" Czeszka zajmie zupelnie miejsce El Polaco, Caracas nadal bedzie zmagal (zmagala! wczoraj odkrylem, ze po hiszpansku Caracas jest rodzaju zenskiego) sie ze swoimi problemami, a Wenezuela z Chavezem ;)

A mnie juz nie bedzie. Bede w innej rzeczywistosci.

I niestety czlowiek ma tylko jedno zycie. Musi wybrac. Jesli Warszawa, to nie Madryt i nie Caracas. Jesli Madryt, odpada Polska i odpada Wenezuela. Jesli Caracas, Madryt wypada z gry, a Polska znajduje sie na spalonym. Nie da sie miec wszystkiego na raz. Nie da sie trzymac dwoch ani trzech srok za ogon. Dlatego tez wydaje mi sie, ze nalezy to jedno dane nam zycie wykorzystac ile sie da. Probowac. Doswiadczac. Cieszyc sie chwila.

Koniec filozofowania. Jeszcze raz dzieki za wsparcie, ktore od Was otrzymalem. Mysl, ze jest do czego i do kogo wracac, naprawde pomaga przejsc ten niezbyt przyjemny okrez pozegnan i rozstan. Do kolejnego posta! Za dwie godziny me voy pa´ Colombia!!!

środa, 23 stycznia 2008

Turystyka dolarowa

Na IESOwych imprezach przy rumie lub piwie bezapelacyjnie dominuja dwa tematy. Primero, se habla paja. Czesto stosowane w wenezuelskiej odmianie hiszpanskiego wyrazenie Hablar paja - "mowic slome/siano", oznacza bezsensowne i niczego nie wnoszace gadanie. Cytujac Wikipedie, polskim odpowiednikiem tego idiomu byloby: "pleść androny (?), pleść głupoty, paplać, pleść od rzeczy, strzępić jęzor"

Po drugie, gdy imprezowicze sa jeszcze wystarczajaco trzezwi - a w szczegolnosci gdy na spotkaniu przewaza plec brzydka - praktycznie zawsze wyplywa na powierzchnie temat dolarow. Jak wykolegowac panstwo wenezuelskie i stojaca na strazy rezerw walutowych komisje CADIVI? Jak wzbogacic swoj portfel na roznicy kursow dolara oficjalnego i czarnorynkowego? Jak kupic? Gdzie sprzedac?


Dolary amerykanskie - podobnie z reszta jak wszelkie inne dewizy - stanowia w Wenezueli produkt wybitnie deficytowy i przecietny Wenezuelczyk nie moze sobie ot tak kupic ani zielonych, ani beznamietnych w formie i tresci banknotow euro, o PLNach nawet nie wspominajac. Posiadanie obcych dewiz nie jest wprawdzie karalne, ale za wymiane po kursie innym niz oficjalny mozna teoreretycznie isc do paki na od 3 do 7 lat. A ze wenezueskie wiezienia do najprzyjemniejszych nie naleza, mozna sie dowiedziec z prasy. Wczoraj np. na skutek walki dwoch frakcji i wybuchu granatow zginelo gdzies 6 wiezniow, a w grudniu krajem (a moze bardziej mna niz krajem) wstrzasnela okrutna smierc kilkunastu osadzonych: spalonych zywcem, zmasakrowanych niczym zwierzeta koszerne oraz zdekapitowanych, ktorych glowami pozniej grano ponoc w noge...

W praktyce jednak wszyscy na lewo i prawo kupuja i sprzedaja dolary i kombinuja jak sie da, nie liczac sie specjalnie z ewentualnymi konsekwencjami. Pojedynczy obywatel legalnie ma prawo za pomoca kart kredytowych autoryzowanych przez CADIVI wydac badz wybrac za granica do $5000 w roku w transzach $500 co miesiac. Oczywiscie po kursie oficjalnym. Poza tym do konca 2007 roku mial prawo nabyc za granica za posrednictwem Internetu towary za 3000$, oraz wymienic w gotowce do $600 rocznie na podroze zagraniczne. W sumie wiec obywatel ma do dyspozycji $8600 w ciagu roku zakupionych po kursie 1 USD = 2150 Bs (2,15 BF obecnie), z tym ze jesli ktos mogl udokumentowac, ze studiuje za granica - co uczynili niektorzy moi znajomi - pula zwiekszala sie o dodatkowe 5 kafli. I poki kurs czarnorynkowy byl zblizony do oficjalnego nikt sobie za bardzo glowy nie zawracal szwindalami i cala papierkowa robota potrzebna do kupna dolarow. Jednakze odkad parenascie miesiecy temu kurs dolara "rownoleglego" przekroczyl 3000 Bs, by kilka tygodni temu osiagnac az 6500 Bs, wszyscy co maja troche oleju w glowie i stac ich na karte kredytowa oraz podroze zagraniczne rzucili sie po panstwowe (petro)dolary. Oczywiscie jest to niski uklon panstwa wylacznie w strone klasy sredniej i wyzszej, bo generalnie w Wenezueli za Chaveza wszystko sie wszystkim rozdaje i poparcie spoleczne trzeba sobie kupic.

O ile wiec 2006 obywatele zglosili zapotrzebowanie na 1,2 miliardow dolarow, o tyle w 2007 bylo to juz ponad 3,5 miliarda. Pod koniec zeszlego roku caly narod uswiadomiwszy sobie mozliwosc sfinansowania swiateczno-noworocznych wakacji dolarami CADIVI ruszyl do agencji podrozy. Popyt na wczasy zagraniczne i bilety lotnicze wzrosl o 100%. Ceny biletow do najbardziej popularnej Panamy poszybowaly z 450.000 Bs do prawie 1.500.000 i juz na poczatku grudnia do 20 stycznia wszystko zostalo wykupione na pniu. Podobnie z pobliskimi Antylami Holenderskimi czyli wyspami Aruba oraz Curazao. Do Kolumbii i Miami - o czym sami sie przekonalismy szukajac opcji na Sylwestra - biletow tez juz od dawno brakowalo. Byli ludzie, ktorzy nawet przychodzili do biur podrozy proszac o bilet gdziekolwiek, byleby za granica. A juz absolutnym hitem byly pakiety obejmujace przelom miesiaca, kiedy mozna bylo oficjalnie wybrac dwa razy po 500 dolarow z bankomatu, raz trzydziestego i raz pierwszego.

Z wymiany dolarow i posrednictwa w tego typu uslugach finansowych wyksztalcil sie caly dzial nieformalnej gospodarki. Posrednicy zaczeli nawet masowo odwiedzac barrios i ludziom niemajacym zielonego pojecia o zielonych oferowac zalatwienie karty kredytowej oraz wyrobienie i odkupienie kuponu na zakupy internetowe.

CADIVI, zorientowawszy sie co sie dzieje, wzielo sie do akcji. Najpierw w eter poszly ostrzezenia o mozliwych sankcjach za handel dolarami. Potem grozono inspekcja kart kredytowych - wszak nic nie stalo na przeszkodzie, by czlonek rodziny lub zaufany znajomy w podroz zagraniczna nie wzial kart kredytowych z PINami innych osob. Tuz przed nowym rokiem wladze podjely drastyczniejsze srodki: Po pierwsze, nakazano bankom natychmiast wycofac z uzytku tzw. przedplacone karty kredytowe. Po drugie, radykalnie zmniejszono kupon na zakupy przez Internet z $3000 do $400. Po trzecie, zakazano publikowania w mediach i Intenecie od 27 stycznia wszelkich danych na temat kursu dolara czarnorynkowego, tak ze dzis chyba po raz ostatni sprawdzalem, jak stoi Washington.

Te paranoiczna sytuacje da sie jedynie wyeliminowac w jeden sposob: Zdewalualizowac boliwara. Przy okazji rozwiazalby sie problem nieoplacalnosci krajowej produkcji (dobra importowane sa tansze niz krajowe). Jednakze powiedzenie ludziom z dnia na dzien, ze zamiast rownowartosci $300 beda zarabiali $150 stanowi jeden z najmniej popularnych prezentow, jaki politycy moga sprawic narodowi.

Wenezeula ekonomicznie tkwi bowiem w blednym kole polityki merkantylistyczno-populistycznej napedzanym cenami ropy naftowej. W przededniu mojego wyjazdu nie starczy juz mi czasu na rozpisywanie sie na temat historii ekonomicznej kraju, ktory w latach 50 i 60 nalezal do najbardziej rozwinietych na swiecie, a w kolejnych dekadach stoczyl sie na samo dno. Polecam niemniej jednak artykul jednego z moich profesorow na IESA, Hugo Faria, liberala ze szkoly ekonomicznej Chicago:

Growth Disaster
Jones (2002, 4) using data from the Penn World Table classifies Venezuela as a growth disaster because between 1960 and 1997 real income per capita experienced a growth rate of minus 0.13 percent. According to (Barro and Sala-i-Martin 2004, 4), out of 112 countries with known data from 1960 to the year 2000, sixteen countries endured average negative growth rates. Fourteen out of sixteen countries belonged to the Sub-Saharan region, two were Latin American, one, Nicaragua suffered a civil war and a socialist government, the second one was Venezuela rich in oil, gas, carbon and iron and with no major internal turmoil.