poniedziałek, 15 października 2007

Fin de Semana III

Drogie Rzesze Fanek i Fanow,

5-dniowa przerwa bynajmniej nie oznacza, ze znudzilo mi sie Wasze milczace towarzystwo. Wrecz przeciwnie: po intensywnym tygodniu pracy (tak, tak, wbrew temu co po niektorym moze sie wydawac, nie jestem tu na wakacjach tylko na studiach) oraz jeszcze bardziej intensywnym weekendzie bogatszy jestem o nowe doswiadczenia i nowe ciekawostki, ktorymi z przyjemnoscia niezwlocznie sie podziele.

Kilka dni temu w naszym mieszkaniu po raz pierwszy pojawil sie zenski pierwiastek (nie liczac sprzataczki przed 2 tygodniami). Do Lucasa przyjechaly zona, Montserrat (Monsi), oraz ich 2-letnia coreczka Sofía "chodzace trzesienie ziemi" Iglesias. Obydwie wniosly w nasze smutne wieczorki przy telewizorze nieco radosci. Sofía skutecznie przeszkadzajac ogladac pilke nozna, a Monsi co rusz przynoszac jakies smakolyki z lodowki. Lodowki, ktora pierwszy raz od grudnia ubieglego roku ponownie uprzatnela. Monsi przy okazji wylala z prawego dolnego kontenera zupe ze zgnilych warzyw Antoniego, ktora najwidoczniej "wazyl" jeszcze przed mom przyjazdem. Dobrze, ze wczesniej jej nie odkrylem, bo tego bym na pewno mu nie odpuscil.

Weekend spedzilem wiec rodzinnie razem z Iglesiasami. W czwartek udalismy sie do Hatillo, ciekawego kolonialnego pueblo, ktore z czasem zostalo calkowicie wchloniete przez rozrazstajace sie Caracas. Tam oprocz smacznej pizzy ciekawy widok: kolonialny rynek, na wzgorzu obok migajace barrio, zas z drugiej strony na poludnie tak luksusowa dzielnica rezydencjalna, ze nasze Izabeliny, Konstanciny i Magdalenki przy niej wymiekaja.

W piatek zas zaspokoilem czesciowo swoja zadze zdobycia pobliskiej Avili. Na dwutysiecznik dominujacy ponad miastem wjezdza sie w 10 minut dopiero co znacjonalizowana przez Chaveza kolejka (patrz zdjecie trawnika przed dolna stacja), skad rozposciera sie cudowna panorama na Morze Karaibskie od polnocy i na wiezowce i dzielnice Caracas od poludnia.






W sobote zas udalismy sie do oddalonej o 42 kilometry od CCS gorskiej wioski Colonia Tovar, w ktorej w 1843 roku osiedlilo sie prawie 400 przybylych z Kaiserstuhl w Badonii niemieckich imigrantow. Zyli sobie oni tam spokojnie przez ponad 120 lat. Zapomnieni przez swiat, zapomnieni przez Wenezuele, zapomnieni przez Hitlera uprawiali kartofle i zajadali sie golonka az do 1964 roku, kiedy to wladze centralne postanowily doprowadzic droge przez gory do wioski. Droga diametralnie zmienila styl zycia mieszkancow, ktorzy z typowa dla nich niemiecka przedsiebiorczoscia wyczuli interes w turystyce. Obecni mieszkancy, nieco juz wymieszani z Wenezuelczykami, zachowali jednak nordyckie rysy oraz swoj jezyk daleko juz ponoc odbiegajacy od wspolczesnego niemieckiego. Tovarczycy maja tez niemieckie paszporty i generalnie sa hojnie wspierani przez niemiecka ambasade.



Wracajac z Colonia Tovar w stugach deszczu zjechalismy na wybrzeze, gdzie na plazy mieli wylegiwac moi znajomi Wlosi. Na dole okazlo sie kilka rzeczy. Po pierwsze, Wlochom popieprzyly sie nazwy plaz i sa 250 kilosow dalej na wschod. Po drugie, nad morzem rzeczywiscie panuje o wiele bardziej tropikalny klimat niz w polozonym na 800 m. n.p.m. Caracas. Po trzecie, plaze w okolicach La Guaira i lotniska Maiquetia w zadnym razie nie przypominaja tych z folderow reklamowych biur turystycznych ("oddajcie moje pieniazki!"). Po czwarte, przypomnialem sobie, jak bardzo nie lubie plazy i morza. Wiem, ze tym stwierdzeniem narazam sie tym niektorym z Was oraz potencjalnie wszystkim Wenezuelczykom, ale taka jest prawda i nic na to nie poradze. Owszem, mamy w planach wycieczki w rajskie i dziewicze regiony wybrzeza, na wyspy, ale sorry gregory - moje klimaty to gory, o czym jeszcze dotniej przekonalem sie w Peru.
W niedziele nastawialem sie na internet oraz na cotygodniowy program "Alo presidente". Niestety prad wysiadl i dopiero pod wieczor zreperowali pobliski transformator. W miedzyczasie udalismy sie do zoo oraz do supermarketu na zakupy w ktorym oczywiscie bylo wszystko oprocz mleka (o mleku kiedy indziej), cukru oraz jajek. Wieczorem zas wreszcie dowiedzialem sie, jak skonczyla sie druga polowa meczu z Kazachstanem oraz zalapalem sie na kolejne przemowienie Chaveza tym razem "en vivo de Cuba". Ziom jest nieprzecietny, czego jak czego, ale zdolnosci oratorskich to mu nie mozna mowic. Az mi prawie lzy polecialy z oczu jak opowiadal o ostatniej bitwie Che Guevary i o rozmowie telefonicznej z Fidelem, w ktorej mu mowil, ze teraz nie moze odchodzic, bo obydwa narody spojone w walce o powodzenie rewolucji potrzebuja go bardziej niz zawsze...

A dzis? Dzis poniedzialek. Koncze nadawac, bo mam niestety ogrom nauki. Z daleka to moze fajnie wygladac: Wenezuela, plaza, owoce tropikalne, laseczki, ale to tylko jedna strona medalu. Druga to dziesiatki stron abstractow i paperow oraz godziny spedzone przed komputerem a potem wieczorami w aulach.

środa, 10 października 2007

Zamki

"Zamek jest to mechanizm wbudowany w drzwi i zabezpieczający dostęp do jakiejś ograniczonej przestrzeni, pomieszczenia itp. Do otwierania zamka służy zwykle klucz.
Zamek do drzwi składa się z dwóch zasadniczych części – układu rozpoznającego klucz (niekiedy nie występuje) i mechanizmu ryglującego. Zwykle rygiel napędzany jest za pomocą mechanizmu zmieniającego ruch obrotowy klucza na ruch posuwisty rygla (...)"
- Wikipedia



Rozwijajaca sie przestepczosc juz przed kilkudziesiecioma laty doprowadzila do niekontrolowanego przez nikogo rozkwitu najrozmaitszych w formie i ksztalcie plotkow elektrycznych oraz drutow kolczastych, pokrywajacych wiekszosc murow oraz ogrodzen. Chyba nie musze opisywac, jak bardzo takie "elementy malej architektury miejskiej" szpeca miasto i nadaja niepowtarzalny nigdzie indziej klimat stanu wojennego. Innym z elementow, dzieki ktorym caraqueños staraja sie zabezpieczyc dom i swych najblizszych stanowia mnozone do potegi drzwi i zamki. Nasz budynek w prawdzie otacza plot wyposazony "jedynie" w kolce, natomiast wejscie do mieszkania przypomina zdobywanie fortecy. Gdy przed dwoma tygodniami dostalem pek kilkunastu kluczy, powiedzialem Lucasowi, ze ja to pitole i nie bede tego zelastwa nosil ze soba. Po intensywnym odchudzeniu zostalo mi "tylko" 6 absolutnie niezbednych kluczykow.

Aby dostac sie do mieszkania najpierw trzeba otworzyc duzym kluczem furtke do plotu z kolcami. Za nia juz jestesmy bezpieczni :). Kilka metrow dalej znajduja sie szklane drzwi do budynku, ktorez to nalezy otworzyc tym samym kluczem. Zwykle za dnia metalowe drzwi oslaniajace szkla sa otwierane, ale czasem i te trzeba otworzyc. Juz a parterze w sieni mamy do wyboru dwie windy. Tej lewej jeszcze nie obczailem, bowiem - mimo iz nie ma zamkow - wyzej wchodzi sie do mieszkania zupelnie innym, nie znanym mi systemem drzwi. Stad tez zawsze kieruje sie ku prawej. Aby zawolac prawa winde nalezy uzyc pierwszego z malych kluczykow. Wsadzic go do dziurki i przekrecic. Nastepnie, juz wewnatrz, nalezy przyblokowac drzwi cialem i uzyc kolejnego z malych kluczykow do wcisniecia guzika "4". Co sie dzieje gdy nie zablokuje sie drzwi albo zablokuje przyciskiem? Delikwent automatycznie zjezdza na dol do garazu. W pierwszych tygodniach nie znalem tego patentu z blokada z wiadomym skutkiem... Juz na wlasciwym pietrze, aby wyjsc z windy nalezaloby otworzyc kolejna metalowa krate, innym zapewne kluczykiem. Na szczescie, jako ze teren jest juz praktycznie nasz, drzwi te tez pozostaja na stale otwarte. Na koniec pozostaja wlasciwe drzwi do mieszkania, ktore w egipskich ciemnosciach otwieram innym ze srednich kluczy... Z obserwacji budynku wnioskuje, ze istnieje rowniez w pelni alternatywna trasa przez tylni garaz, lewa winde oraz drzwi do naszej kuchni. ¡Dios mio!

PS - z innej beczki: Wczoraj ogladalismy zakonczenie "Terminatora". Chlopaki stwierdzili, ze on jest jak Chavez: juz sie wydaje ze to jego koniec, a on wstaje i idzie dalej :)

wtorek, 9 października 2007

Urodziny

W sobote 6 pazdziernika kilka minut po polnocy czasu tutejszego (-6 godzin wzgledem Polski) ukonczylem 23 lata. Nie jest to specjalnie powod do dumy i brakuje juz gdzies tej radosci, kiedy stukaly kolejne -nastki i okragla "dwudziestka", a jednak ta 23. rocznica przyjscia na swiat niespodziewanie ucieszyla mnie znacznie bardziej niz poprzednie.

Kochani! Wielkie dzieki za Wasza pamiec! Moglbym ironizowac, ze Gronek jest cudownym przypominaczem, ale naprawde liczy sie fakt, ze komus sie chce kliknac na link i napisac chocby jedno krotkie zdanie z zyczeniami. Prawde mowiac, nawet nie podejrzewalem, jak wielkiego i pozytywnego kopa dostane otworzywszy skrzynke pocztowa oraz zalogowawszy sie na gronie. Do dzis trudno mi sie pozbierac. W taki dzien jak wtorek - kiedy po weekendzie siadlem przy kompie - czlowiek przekonuje sie, ze powroty maja rownie wazny sens jak wyjazdy. Jeszcze raz dzieki!

Obchody urodzin zaczalem skromnie o 24 w piatkowy wieczor, kiedy ze znajomymi Wenezuelczykami konczylismy spotkanie przy piwie w centrum handlowym. Abuelo, odbywszy pare lat temu w Londynie z dwoma Polkami trening kulturowy, pozyczyl mi nawet "estola", po czym z Lucasem i Antonio udalismy sie do slynnej - w stylu kebaba na Swietokrzyskiej - hot-dogarni znanej m.in. z powodu serwowanych tam"perritos polacos". Przyznam szczerze, ze chociaz nie jestem specjalnym znawca naszej kuchni, nie wydaje mi sie, bym kiedykolwiek w Polsce wcinal bule z serem, cebula oraz pomaranczowa parowka oraz... chipsami.

Z ranca uderzylismy na weekend z Antonio na zachod do jego rodzinnej miejscowosci - Barquisimeto. Tereny na wschod od Caracas, podobnie jak samo miasto, poza wyzsza temperatura niczym specjalnym sie nie wyrozniaja. Trzcina, fabryka rumu, podupadajace osrodki przemyslowe, rafineria, fragment niedokonczonej autostrady w szczerym polu, las tropikalny, pierwszy rzut oka na Morze Karaibskie, 5 roznych bilbordow z wizerunkiem Chaveza na zaledwie 500 metrach drogi... Zainspirowany "Klubem Smakow Azji" oraz kontynuujac peruwianskie tradycje kulinarne skosztowalem podczas calej wyprawy z tuzin nowych dan wenezuelskich od soku z trzciny cukrowej przez kozla w 4 smakach oraz cachape z serem po slodkie "piwo" Maltin i chrupiace swinskie zeberka. Zoladek po zaprawie kondycyjnej w Andach - w znakomitej formie. Ani zielony i potwornie slodki sok z sztywnych jak bambus pedow trzciny ani pachnacy krowimi wymionami ser go nie wzruszyly nawet na moment.

Tyle na razie. W nastepnych odcinkach o:
1) szkole - tak, wyobrazcie sobie, ze zaraz po snie najwiecej czasu mi schodzi nie na pisaniu bloga lecz na nauce. Niestety...
2) korkach - zwanych tu "colas" (w odroznieniu od hiszpankich "atascos"). Wracajac z Barquisimeto przez poltorej godziny przedzieralismy sie od rogatek miasta do centrum. Horror gorszy niz w Jankach,
3) polityce - temat-rzeka, lecz poniewaz obracam sie w wyzszych kregach i przebywam z wyksztalconymi ludzmi, coraz lepiej orientuje w zawilosciach tutejszej polityki ogarnietej ukladem, o jakim nawet w najgorszych snach nie snili bracia Kaczynscy,
4) dziewczynach - jak juz poznam jakichs wspolny mianownik ;)
5) plazy - jak juz bede

piątek, 5 października 2007

Wyborowa - Exquisite Wódka

Wsrod ludzi, ktorzy wyjezdzaja za granice wyrozniaja sie dwie grupy i dwa typy osobowosci. Niektorzy rzuciwszy sie w trybiki kosmopolitycznego zycia swoj zwiazek z krajem ojczystym, jezykiem, rodakami i kultura maja - delikatnie mowiac - w zupie . Ci drudzy, przeciwnie, codziennie zagladaja na onet.pl i ciesza sie kazda napotkana drobnostka nawiazujaca do kraju pochodzenia. Poczucie tozsamosci narodowej. Chyba to mam na mysli.

Ale o czym to ja? Aha! Otoz juz pierwszego wieczoru w Wenezueli wspolokatorzy poczestowali mnie magazynem "Urbe Bikini" (takie przyzwoite pismo dla panow), azebym sobie wyrobil zdanie na temat latynoskich pieknosci. Otwieram gazetke na przypadkowej stronie i normalnie kopara w dol. Na niebieskim jak Morze Baltyckie tle zdjecie pieknej, ksztaltnej... butelki Wodki Wyborowej. Przez dluzsza chwile nie moglem wyjsc z podziwu dla naszej rodzimej slicznotki, zastanawiajac sie jak to sie stalo, ze trafila na rozkladowke jakiejs gazetki wenezuelskiej. Niby slyszalo sie kiedys, ze Francuzi kupili te marke i postanowili ja odswiezyc za granica, ale co innego czytac w Polsce takie newsy gospodarcze, a co innego widziec Wyborowa w wenezuelskim "Urbe Bikini".

W kolejnych dniach okazalo sie, ze zabojady profesjonalnie podchodza do sprawy, bo w kazdym szanujacym sie sklepie Wyborowa mozna dostac. Drugi szok jednak przyszlo mi przezyc w srode wieczorem:

Godzina 21:40. Po prawie czterech godzinach zajec wychodze zmordowany z finanzas conductuales (behavioral finance). W korytarzu macha do mnie Lucas. Juz z daleka widac, ze z jego behavior cos jest nie tak. Metny wzrok i troche belkotliwa mowa zdradzaja, ze pil. Z tego co mowi dociera do mnie, ze prestizowa i znana w calej Wenezueli gazeta "Debates IESA" obchodzi swe 12 urodziny i ze z tej okazji w salonie obok odbywa sie BANKIET. Ale moi drodzy (trampy w szczegolnosci), celowo pisze BANKIET duzymi literami, by odroznic go od tych podwieczorkow, co czasami sie odbywaja na SGHu. Wchodze, a po lewej 2-metrowy afisz z reklama bohaterki tego posta, Wodka Wyborowa. Na stolikach rum, wino, soki, wodka wszystko oczywiscie za darmo dla zaproszonych gosci. Ja co prawda zaproszenia nie dostalem, ale moje chlopaki sa na tyle znani w tutejszym srodowisku akademickim, ze zalapalem sie na ostatki. Impreza przednia, aczkolwiek zal tych nierozpracowanych butelek, co je na koniec kelnerzy zapewne rezdystrybuowali miedzy soba.


Na pamiatke tego zacnego wydarzenia zabralem sobie zestaw podkladek, ktore dumnie prezentuje na ponizszym zdjeciu :)

czwartek, 4 października 2007

Portfel caly wypchany... boliwarami



Wczoraj, czyli tydzien po przyjezdzie, wreszcie wymienilem czesc dolarow na boliwary. Operacja wymiany pieniedzy w Wenezueli stanowi pouczajace doswiadczenie, albowiem Wenezuela jest bodajze jedynym krajem Ameryki Poludniowej, w ktorym funkcjonuje sztywny kurs walutowy. To idace wbrew swiatowym tendencjom rozwiazanie wprowadzono w 2003 roku celem ograniczenia wyplywu dewiz z kraju. Do dzis nie bardzo rozumiem, jak 8. swiatowy producent ropy naftowej oraz kraj przyjmujacy tysiace zagranicznych turystow rocznie moze miec problemy z ucieczka dewiz, ale poki nie zaglebilem sie w temacie bede sie trzymal oficjalnej wersji wladz. Wkrotce po wprowadzeniu nowej polityki dewizowej stalo sie to, czego mozna bylo sie spodziewac od samego poczatku. Kurs oficjalny (1$ = 2150 Bv) i czarnorynkowy (1$ = 5500 Bv na dzien dzisiejszy) kompletnie sie rozjechaly nawet pomimo kilku przeprowadzonym dewaluacjom, a narod zaczal kombinowac, jak by tu nie dac sie wychuchac przez wladze. Dokladnie jak u nas za komuny.
Pieniadze turysci najczesciej wymieniaja u calkiem otwarcie i bezwstydnie dzialajacych na lotnisku cinkciarzy lub na tutejszym placu centralnym ("Dolares, Dolares!"). Z reszta, dolar wobec niestabilnosci boliwara oraz ograniczeniom administracyjnym jest towarem wielce pozadanym przez Wenezuelczykow, totez wielu z nich albo samemu skupuje zagraniczne dewizy albo ma znajomych, ktorzy z checia wymienia. Sankcjami prawnymi - grzywnami i wiezieniem - nikt sie nie przejmuje, natomiast sam temat - jak niemalze kazdy element polityki prezydenta Chaveza - jest szeroko komentowany w rozmowach prywatnych oraz na zajeciach w szkole. Nota bene w ramach jednego przedmiotu mamy za zadanie semestralne opisac szczegolowo jeden przyklad arbitrazu w gospodarce i z tego co sie zdolalem rozejrzec wiekszosc wybranych przez studentow tematow ma zwiazek z nielegalna wymiana dolarow :)
Ilosc banknotow na zdjeciu niestety nie do konca odpowiada ich wartosci, albowiem po latach inflacji najwyzszym nominalem pozostalo czerwone 50.000 boliwarow. Od przyszlego roku wladze wprowadzaja "mocnego boliwara", ktoremu ubedzie trzech zer. I slusznie, bo od tych zer, relatywnych kursow wymiany Bv/$ oraz przeliczania dolarow na zlotowki mam nie lada problem z percepcja cen. Wczoraj np. przez roztargniecie chcialem za loda zaplacic 12.000 i dopiero sprzedawczyni mnie wyprowadzila z bledu, ze tyle to cala paczka kosztuje.

wtorek, 2 października 2007

Ja tu mieszkam

Na dzisiejsze popoludnie nieco sztywniejszy w tresci a bogatszy w formie post nt. mojego obecnego miejsca zamieszkania. Musze sie streszczac, bowiem Liga Mistrzow w tym kraju wypada o zupelnie nieludzkiej porze, czyli o 14:45.

Otoz, jakby ktos mial zamiar namierzyc mnie z satelity celem wyslania Tomahawkow lub eskadry bombowcow, podaje dokladne wspolrzedne geograficzne mojego budynku: lat=10.514923 lon=-66.896632. Graficzna interpretacja tych cyferek znajduje sie na stronie http://www.wikimapia.org/#lat=10.514923&lon=-66.896632&z=12&l=3&m=a&v=2. To jest wlasnie Caracas. Zwroccie uwage na wybrzeze z wyraznie widocznym lotniskiem, pasmo wysokich gor (Park Narodowy Avila) oraz polozona w kotlinie miedzy gorami stolice Wenezueli. Niewielki zoom ukaze wyraznie zarysowana tkanke miejska w formie szachownicy - przede wszystkim w centrum i luksusowej wschodniej czesci - oraz, porastajace niczym pasozyt wzgorza i doliny, okalajace miasto "barrios" (trzeba odswiezyc by fotka sie wyswietlila). Po angielsku "barrio" to slums, o polskim odpowiedniku tego slowa nie slyszalem. Temat barrios - skad sie wziely, kto w nich mieszka i dlaczego - rozwine w kolejnych tygodniach, jak juz bede wiedzial wiecej na temat historii gospodarczej Wenezueli.

Wrocmy jednak do naszej mapki. Jeszcze dokladniejszy zoom ukaze oczom zaprojektowana z typowa dla Francuzow finezja, a zamieszkiwana tradycyjnie przez Zydow, dzielnice San Bernardino. I nasz budynek (na samym celowniku) w 70% zamieszkuja starsze rodziny zydowskie, natomiast nasze mieszkanie na 4. pietrze wynajmowane jest dla odmiany od rumunskiej... Zydowki o swoisko brzmiacym niektorym z nas nazwisku - Siguelboim :). Tuz obok miesci sie siedziba Goethe Institut, a za nia budynek IESA, z ktorego w tej chwili nadaje. Z okna od poludniowej strony wystaje reka, ktora Wam obecnie macham ;) U gory natomiast widac mistyczna Avile, na ktora juz od przybycia ostrze sobie zeby i kijki trekkingowe.

Stosunkowo niewielka odleglosc do szkoly (5 minut na piechote) komplikuje fakt istnienia niewielkiego "klina" barrio, ktorego "ostrze" konczy sie na ulicy tuz przy naszym budynku. Z tego tez wzgledu chlopaki zawsze do i ze szkoly udaja sie samochodami, chociaz za dnia ponoc nic przechodniowi nie grozi. Las Erasos doskonale widac z satelity oraz z balkonu:




Ponizej zamieszczam garsc fotek z mieszkania. Dysponujemy przestronnym salonem (zapraszam!), a ja malym pokojem na zapleczu kuchni, ktory w dawnych czasach musialy zamieszkiwac gosposie :)




PS - Zamiescilem tez czesc fotek z poprzedzajacego Wenezuele wyjazdu do Peru.
Pojawily sie rowniez na necie fenomenalne zdjecia Michala

poniedziałek, 1 października 2007

Fin de semana

Pierwszy weekend w Caraca´h (Wenezuelczycy podobnie jak Andaluzyjczycy rzadko kiedy zaprzataja sobie glowe wymawianiem "s") za mna. Sobota i niedziela przebiegly zdecydowanie spokojniej od piatku. Chlopaki troche mnie powozili po miescie pokazujac zarowno luksusowe dzielnice rezydencjalne jak i otaczajace miasto "barrios", do ktorych lepiej samemu sie nie zapuszczac. Zwiedzilismy tez: kilka centrow handlowych - niczym sie nie roznia od amerykanskich czy nawet naszych rodzimych odpowiednikow, kino - "Zbrodnia doskonala" z Anthony Hopkins`em (polecam), areperie - gdzie sprobowalem lokalnego przysmaku, czyli podobnej do kebaba arepy, stacje benzynowa - gdzie za 3000 bolivarow zatankowalismy 42 litry wachy (1USD oficjalnie = 2150 bolivarow, 1 USD czarnorynkowy = 4500 bolivarow), oraz dom Emilio, ktory obchodzil wlasne swoje 30 urodziny (Emilio, nie dom :)). Na nude wiec nie moglem narzekac. Rowniez w niedziele sporo czasu spedzilismy ogladajac Rockiego II. Okolo 13:00 ze zmartwieniem przczytalem w gazecie, ze o 11:00 byl sie zaczal program "Alo presidente", w ktorym Chavez co tydzien wyglasza swe plomienne mowy do narodu. Chlopaki na to wybuchli smiechem i przelaczyli na wlasciwy kanal mowiac, ze to dopiero poczatek. I rzeczywiscie. Poznym popoludniem, jak juz bylismy dawno po obiedzie i zwiedzaniu miasta Antonio skaczac po kanalach radiowych namierzyl ciag dalszy monologu prezydenta! 6 godzin! Niebywale!

Na koniec pare slow o moich wspollokatorach, z ktorymi przyszlo mi mieszkac. Chlopaki maja po 30-kilka lat, nie jestem ich pierwszym chlopakiem z wymiany zagranicznej ;), tak wiec maja doswiadczenie pedagogiczne w opiece nad studentami. Ponadto sa bardzo pomocni i zyczliwi, dzieki czemu ma aklimatyzacja tutaj przebiega o wiele latwiej niz gdybym musial samemu do wszystkiego dochodzic (doslownie i w przenosni). W Wenezueli podobnie jak w Stanach bez samochodu jak bez prawej reki, tak wiec praktycznie wszedzie gdzie potrzebuje, jestem wozony. A ze benzyna jest tania i chlopaki lubia jezdzic - korzystam.

Lucas, 34, pochodzi z goracej Barcelony (tej wenezuelskiej). Tam tez mieszkaja jego zona i 2-letnia corka. Przez 10 lat prowadzil zajecia na uniwersytecie z coporate finance, a dzis mial miec rozmowe w sprawie kolejnej pracy. Lucas zdecydowanie najwiecej swego czasu mi poswieca. Wielki szacun i pozdro.

Antonio, 3-, z Barquisimeto to potomek pary portugalczykow. Rowniez wyluzowany, chociaz ze wzgledu na to ze jego terenowym Fordem wszedzie sie rozbijamy - nie pija alkoholu. Antonio pracuje w firmie konsultingowej i z tego co zrozumialem pomaga wdrazac firmom mocno lansowane przez obecne wladze koncepcje "responsabilidad social", w ramach ktorych czesc swoich zyskow firmy maja przeznaczac na cele spoleczne.

Larry, 3-, to pochodzacy z gorzystego i porosnietego dzungla niebezpiecznego pogranicza wenezuelsko-kolumbijskiego typ o azjatyckich rysach twarzy. Z Larrym mam najslabszy kontakt, bo po pierwsze - jest najmniej rozmowny, a po drugie - przy wymowie nie otwiera zbytnio buzi, tak wiec nasze rozmowy ograniczaja sie w zasadzie do pojedynczych slowek, albo moich monologow. Mimo tego Larry tez jest spoko.

Jacek, 23, z Warszawy, to polak z krwi i kosci. Na http://www.jaceks.gsi.pl/ wiecej info na jego temat :)